Kim Byłeś Doktorze Mack? – Część IV

Kim Byłeś Doktorze Mack? – Część IV

Po co w Kosmos?

Podróże kosmiczne – czy to oswojonych z nimi duchowych astronautów, czy wyrwanych z czułych objęć grawitacji zdezorientowanych w nim rozbitków, zdanych na łaskę i kaprys niezrozumiałych kosmicznych autochtonów – mają – zdaniem Macka – ziemski cel. Cała kawalkada szoków opisanych w poprzednich częściach – jego zdaniem – jest albo naczelnym albo pobocznym, lecz wielce istotnym celem „obcych”. Ale i środkiem do kolejnych. Chodzi o złamanie chybotliwych rusztowań intelektualnych, utrzymujących człowieka we względnej apatii i surowym materializmie. Bo człowiek ów intuicyjnie przeczuwa, że wśród gwiazd kosmicznego bezkresu (tak za horyzontem jego wyprodukowanego środowiska, jak i w nieskończoności jego duszy) czeka na niego więcej, niż pozwala mu się marzyć. Resuscytacja duchowości zresztą stała się udziałem nie tylko kosmonautów zabieranych w gwiezdny lot przez kosmitów, ale i uczestników naszych, skromnych i kruchych wyskoków na orbitę i Księżyc w naszych (technicznie prymitywnych z poszerzonej perspektywy) łódeczkach. Wzruszenie i inne egzystencjalne doznania dopadały astronautów skulonych w metalowych pudełkach, kiedy doświadczali czarnej, bezkresnej sfery. W której nic nie jest niemożliwe, a w której – jak najcenniejszy klejnot spośród wszystkich klejnotów – lśni nasza Ziemia.

 

Zatem celem kosmicznych peregrynacji jest inspiracja, natchnienie i uzyskanie poczucia sensowności medytacji i kontemplacji – tak siebie, jak i wszechświata. Wszystkie wymienione w poprzedniej części aberracje naszego świata przylepionego do gruntu i tarczy zegarka były niczym odgłos metafizycznego budzika. I istotnie: znacząca grupa pobieranych mówiła o swej drodze przez koszmar ku przebudzeniu, per aspera ad astra. Gdy otrząsnęli się z letargu podtrzymywanego przez nasz napędzany paliwami kopalnymi i konsumpcjonizmem wszystkowiedzący światoobraz, stworzenia z gwiezdnej laguny były skłonne dzielić się z nimi tajemniczymi przesłaniami. Uczyć tajemniczych czarów, rozumienia i czucia świata odwrotnego niż dotychczasowe. Również podsuwając projekty technologiczne o odmiennych od naszych założeniach, które wiodą do najważniejszego chyba przypadku badanego przez doktora Macka – odbitego w roziskrzonych oczach arielskich dzieci.

 

16 września 1994 r. lądowanie latającego spodka i konwersacja jego załogantów z całą bandą młodziutkich uczennic i uczniów położonej wśród wzgórz i lasów szkoły Ariel w miejscowości Ruwa w sercu afrykańskiego Zimbabwe roznieciło sensację i wzbudziło potężne zainteresowanie. A także niezliczone kontrowersje. Stało się ziarnem obficie podlewanym ludzkimi marzeniami i pragnieniami. Rozrosło się w mocne drzewo o ogromnej koronie i samo w sobie zasługuje na osobne opracowanie (w przygotowaniu). Dla badającego ten fundamentalny przypadek uczonego było iskrą rozpalającą płomień trzaskający kontekstami mitologicznymi, archetypami, symboliką i głęboką duchowością. Z opowieści dzieci (ucieleśnienia nadziei naszej przyszłości) płynącej z serca afrykańskiego pra-matecznika gatunku ludzkiego na cały świat popłynęło przesłanie i ostrzeżenie.

 

Ludzkość popełniła błąd. Bezwarunkowe oddanie swojej tożsamości technologii i jednoczesna przyczyna i skutek tego upadku – destrukcja przyrody – zaowocuje katastrofą. W prostych słowach dziewczynek i chłopców rożnych kolorów skóry i korzeni rodzinnych doktor Mack wysłuchał dojrzałych nauk wtajemniczonych mędrców, szamanów, przewodników duchowych – nieważne ziemskich czy poza-ziemskich. Katastrofa wywołana zniszczeniem środowiska naturalnego nie jest zresztą jedyną ślepą uliczką, którą – zdaniem kosmitów – ochotnie podąża nasz gatunek. Opcją niemniej prawdopodobną była zagłada atomowa. Przypadki pobrań badanych przez profesora obfitowały w wizje jej samej, jak i pełnego nędzy, cierpienia i żalu życia po niej. W przeciwieństwie jednak do Karli Turner (patrz: KARLA) dobroduszny badacz mniej podkreślał okrucieństwo istot je wywołujących, a bardziej ich wpływ na wrażliwość i transformację nimi „obdarzanych”.

Kto wraca z Kosmosu?

Z Kosmosu nie wracało się takim samym. Niezależnie od tego, czy było się na etapie gniewu, odrzucenia, paniki, czy akceptacji i harmonii albo zupełnej przebudowy własnej tożsamości, a nawet praktykowania nowych, pochodzących z niego mocy i umiejętności – Kosmos powodował przemianę w kosmonautach-pobieranych na poziomie bazowym. Przechodząc proces wykręcający tak sferę intelektualną, jak i podświadomą czy religijną, trudno było nie doznać alienacji w niezmiennym środowisku ustalonych zasad tego, co możliwe lub wykluczone. Tym bardziej że według uzyskanej w Kosmosie wiedzy ten powierzchniowy bezwład zmierzał ku cierpieniu i katastrofie.

 

Nic dziwnego, że za Kosmosem tęskniono. Jak w wielu innych spektrach dochodziło do kompletnego odwrócenia pojęć. To Kosmos stawał się domem, Ziemia zaś miejscem misji, wykonywanej bez entuzjazmu. Statek kosmiczny był rodzinnym kątem. Światło stamtąd było najbardziej bezpośrednim doświadczeniem Miłości, o jakiej na ojczystej planecie tylko czytano, ale nie doświadczano. Nie dziwne zatem również, że pod względem uczuciowym i mentalnym z Kosmosu wracali – w pewnym sensie – Kosmici: ludzie bardziej uwrażliwieni na naturę, duchowość, Wszechświat i jego energię.

 

A przynajmniej tego życzyłby sobie i pobieranym doktor Mack.

 

Tymczasem ludzie naznaczeni wpływem Kosmosu zdawali się niekiedy nawet w przyziemnej egzystencji jakoś „jedną nogą” w nim obecni. „Czując go”, „słysząc” lub doświadczając w jakiś inny, podobny szamańskim możliwościom sposób. Często też przeczuwali lub mieli przebłyski wspomnień lub intuicyjnego przekonania, że kosmiczne intruzje są niedaleko i stale, np. w podziemnych kompleksach, w górach, otulone niejako przyrodą (patrz: NIECHCIANY PRZYPADEK). Wielu z nich odczuwało przemożną chęć dzielenia się swoimi historiami i propozycjami zmiany stylu życia (patrz: ZAPOMNIANA OBIETNICA). Inni, jak wyjątkowy Jim Sparks, chcieli zrobić jeszcze więcej, zakładając fundację lub dołączając do już istniejących organizacji walczących o słuszne cele związane ze sprawiedliwością społeczną i ochroną przyrody. Dla wielu pobieranych, z którymi pracował doktor Mack, ich wyboiste przejścia były „przebudzeniem”, podczas gdy ślamazarną codzienność zaczęli odbierać jako niezdrowy i sztucznie podtrzymywany sen.

Zhybrydyzowani

Nie da się umknąć hybrydom – dzieciom zabranym rodzicom. Od ich powykręcanych ciałek skazanych na pustą, aseptyczną przestrzeń i nierozumnych, nieczułych „piastunów”. Maluchów dogorywających bez poznania ciepła słońca, trzepotu skrzydeł motyla, dotyku rodzica ani strzępka uczucia czy emocji. Na darmo obcy wielokrotnie przekonywali zrozpaczonych pobieranych, że ich miot nie przeżywa katuszy przez nich widzianych, nie będąc zdolnym do odczuwania emocji czy uczuć typu ludzkiego. Wizja schorowanych dzieciaczków więdnących bez sensu w próżni kosmosu i emocji kreatur, które je wyprodukowały, stoi w tak fundamentalnej sprzeczności z dobroczynnym odbiorem przeżyć pobieranych doktora Macka, że zdaje się wręcz wrzeszczeć pytanie: a co z nimi?! Profesor oczywiście nie uchyla się od iście akademickiej odpowiedzi, mianowicie: ich nie ma.

 

To znaczy są w sposób, w jaki jest to wszystko, co dzieje się w poszerzonym Kosmosie – w warstwie symbolicznej i figuratywnej. Jednak nie ma ich namacalnie, trójwymiarowo i biologicznie, by przeżywały gdzieś swoje udręczone lata, skulone w zimnie statków kosmicznych. Są narzędziem do spełnienia transformacyjnego celu w Ziemianach – symbolicznego zapłodnienia Kosmosem i scalenia się z jego dziwacznymi mieszkańcami. W ujęciu Macka tak żarliwie tropione medyczne ślady obcych ciąż i zabranych płodów nie wytrzymują naukowej krytyki. Dlatego uważa on, że zarówno kosmiczne stany błogosławione, jak i szok kontaktu z odrzucająco-przyciągającym kosmicznym potomstwem jest kolejnym krokiem wyczarowanym przez gwiezdnych przewodników na wymagającym szlaku w Kosmos. Niektóre pobierane zresztą odbierały proces zapłodnienia nie w kategoriach medycznych, ale wysoce metafizycznych. Jedna doświadczyła przemiany jej brzucha w światło i przeniknięcie w jego wnętrze gwiezdnego płodu bez jakiegokolwiek naruszenia tkanki. Nazwała to „wibracyjną implantacją”. Dla wielu innych ten rzekomo uwznioślający rytuał był obrzydliwą laboratoryjną procedurą. Nawet jeśli sami byli za pan brat ze światem dobroczynnych duchów przyrody – patrz: przypadek Credo Mutwy.

 

Tak jak w Mitologii Siriańsko-Liriańskiej, tak w upragnionym przez podopiecznych Macka progresie programu hodowlanego w ciągu dekad – od koszmarnych lat 80. po dzisiejsze lata 20. – status ontologicznych „obcych hybryd” uległ przeobrażeniu. Przemianie z poczwar(ek) w motyle. Dawne okropieństwa wyrosły na pięknych ludzi/kosmitów odznaczających się urodą fizyczną, harmonią emocjonalną i wysoką jakością wibracyjną. Ta ostatnia umożliwia im nie tylko życie wśród nas, ale samą swoją obecnością w ludzkiej, „gęstej” masie „dźwigają” nas w kosmicznym, metafizycznym rozkwicie. Czy tę metamorfozę można symbolicznie połączyć z rozwojem samych pobranych? Przekształcających się z wystraszonych zwierzątek zrzucających wylinki empiryzmu, materializmu i konsumpcjonizmu, by rozpostrzeć skrzydła jako duchowo – już kosmiczne – byty? Nie sposób orzec. Nie sposób jednak też uciec od wartości symbolicznej: zapłodnienia, trudnej ciąży, bolesnego porodu i konwulsyjnego wzrostu. Jedna z matek hybrydalnej istoty przekonuje, że jest dziś on chłopcem na bardzo zaawansowanym poziomie: jednocześnie zbudowanym z materii i ze światła oznaczającego najczystszą substancję duchową.

Scroll to Top