Dokąd zmierzałeś, doktorze Mack? – Część V

Dokąd zmierzałeś, doktorze Mack? – Część V

Wszechświat, po którym oprowadza profesor Harvardu i buddyjski myśliciel w jednej osobie, wydaje się być w strudze wielkiego ruchu. Niczym kosmiczny strumień barw, energii, świateł i doznań. Porywa co poniektórych Ziemian z sobą, ścierając im z oczu czarne barwy wyczulone na schemat drapieżca-ofiara i dostrajając do kosmicznej symfonii z nut delikatnych, subtelnych, wyrozumiałych i cierpliwych. Które czule tonują odstręczające nas partie muzyczne i zaklinają je w znane nam melodie oraz symboliczne obrazy często drzemiące w naszej podświadomości bezczynie od neolitu, m.in. postaci zwierząt uczonych i nauczających nas.


Ukrywanie się obcych szkarad w przebraniach ziemskich zwierząt – nieco tylko zmodyfikowanych, by podkreślić ich wyjątkowy status (świecenie, nadzwyczajny rozmiar) – było najczęściej interpretowane przez badaczy fenomenu uprowadzeń jako przebiegłość maskarady (patrz: KARLA TURNER). W ujęciu antropologa i mitoznawcy to czerpanie przez współczesne duchy z bogactwa dawnych wyobrażeń miało na celu pomóc podświadomości uzmysłowić sobie sensowność przeżywanego doświadczenia: bycia transformowanym przez innych. Nawet jeśli świadomość i rozum je odrzucały. Trudno o bardziej przydatne przebrania od totemicznych zwierząt-mędrców, wciąż przecież obecnych w naszych opowieściach dla dzieci. Gdzie zwierzęta często bywają „starszymi braćmi” ludzkich bohaterów. Posiadających mądrość i wiedzę, której przekazanie nie może się odbyć na drodze gwałtu, ale jej uzyskanie skutkuje oświeceniem.

Dawne bóstwa wielu kultur są często, gęsto rogate. Duchowa więź ze światem magicznym, zwierzęcym, mistycznym, pozaziemskim, czy też lub: i również element teatru istot umykających naszemu przejrzeniu?

Jednak nie wszyscy podopieczni wysublimowanego encyklopedysty reagowali na tę żonglerkę archetypami oraz motywami baśniowymi i legendarnymi jednoznacznie pozytywnie. Mack przytacza doświadczenie jednej pobranej, w którym początkowo napotkana istota wzbudziła skojarzenie z prastarym archetypem z europejskich puszcz – celtyckiego bóstwa lasów przypominającego leśnego humanoida o rogatej głowie: Cernunnosa, druida wśród druidów, czyli szamana szamanów. W którymś momencie jednak maskarada osłabła i Ziemianka przejrzała swego gospodarza, co zaowocowała następującym wykrzyknieniem podczas sesji hipnotycznej [tłum. UFObezsteretypów]:

„On jest fałszywy!

Nie jest tym, co widzę, nie jest nim!

Nie jest szamanem!

Nie jest celtycki!

Nie jest prehistoryczny i ja się czuję z tym źle, nie mogę oddychać!”

Nieszczęsny Cernun zresztą już za czasów żywej wiary celtyckiej sprawiał kłopoty jako ni-pies, ni-wydra, ni-to-przyjaciel, ni-to-przeciwnik, rodzaj zmiennej przechery, któremu bez trudu nadajemy tytuł trickstera. Inni tricksterzy z Północnej Ameryki też zresztą nierzadko nosili skóry i grasowali jako szamani pół-zwierzęcy jak ich europejski kolega. Copyright by https://druidry.org/resources/cernnunos

Generalizując jednak – w mackowej hipotezie zbiorczej (starającej się objąć całość gęstwy doświadczeń z puszczy o wspólnej nazwie „uprowadzenia przez UFO”) przeżyć każdego rodzaju: wzniosłych i ohydnych, materialnych i duchownych, organicznych i energetycznych etc. zdaje się, że nie chodzi bardziej o przeobrażenie, ewolucję/postęp, lecz o powrót do tego, co symbolizuje hasło naczelne: ODRODZENIE. W pewnym sensie chodziło o daenikenowski „powrót do przeszłości”. Nie w znaczeniu odkrycia w tymże powrocie jakichś fizycznych śladów rakiet „starożytnych astronautów” z NASA jakiejś innej planetki, lecz w odzyskaniu utraconego kontaktu z kosmosem w znaczeniu duchowym.

 

Nie wydawało się przypadkiem, że oświecenie, którego choć przebłysk doznawali faceci wysyłani w ciasnych pralkach na orbitę za biliony dolarów, wydawało się osiągalne za pomocą medytacji lub podróży tam z ongiś znanymi podróżnikami, mieszkańcami Kosmosu. Nie wydawało się też przypadkiem, że w efekcie wielu kuriozalnych lub koszmarnych przepraw z małymi, szarymi i paskudnymi facecikami „uprowadzeni” uzyskiwali łączność ze ŹRÓDŁEM/BOGIEM. I to nie za pośrednictwem rozumowego przemyślenia, lecz w wyniku bezpośredniego bycia z Nim/w Nim. To dotarcie do celu wędrówki, jakim było Odzyskanie miejsca w świetlistym domu Bożym i ponowne Poczucie, że jest się żyjącą częścią żyjącego Jego, musiało budzić skojarzenia z odwiecznym ludzkim poszukiwaniem sensu egzystencji. Jej podobieństwo do koncepcji rozdrobnionego praboga z LSM pozostawia nas z otwartym pytaniem, w jakim kierunku finezyjny Kosmos doktora Macka ewoluowałby, gdyby pijany kierowca nie przerwał mu ziemskiej pielgrzymki niedługo po publikacji jego ostatniej pracy.

Paszport na Ziemię

Profesor John E. Mack sprawił, że przeżycia ze spektrum UFO-uprowadzeń wyrwały się z dołka przaśności i nieuctwa, nieśmiało zaglądnęły na salony person szczycących się (nie bez powodu) swoją erudycją, bez kompleksów zaś zajęły należne im miejsce w mitoznawstwie, antropologicznych studiach i w religioznawstwie. Z całym szacunkiem dla tytanicznego dorobku tak na polu teoretycznym, jak i praktycznym „ojca założyciela” fenomenu uprowadzeń – Budda Hopkinsa był on „tylko malarzem”, a Whitley Strieber „tylko pisarzem” (i to horrorów). Profesor z Harvardu? To było coś innego. Wartego uwagi dotąd niezainteresowanych. A i sam fenomen doczekał się innego spojrzenia, w pewnym sensie dystansującego od rozpaczliwie poszukiwanych konkretnych dowodów. W efekcie wyłoniły się pola badawcze bardzo konkretne i bogate, inicjujące inne spojrzenie na „tajemnicę kosmitów”.

 

Profesor John E. Mack został zabity przypadkiem przez pijanego kierowcę, niejakiego Raymonda Czechowskiego, właściwie w pół kroku między jednym a drugim wykładem, a w ciągłej drodze życiowej, której nadrzędnym celem – ponad odkrywaniem prawdy o dziwacznej rzeczywistości – było niesienie pomocy innym. Swoją myśl, wolę i przesłanie pozostawił nam i tylko od nas zależy, co uczynimy z „doświadczeniem Macka”. A także z jego perspektywą badawczą.

Spotkania z nieznanymi stworami, otaczającym je środowiskiem, przeżywanie z nimi, dzięki nim i przez nie emocji i uczuć, które wydają się w intensywności przekraczać skalę, którą moglibyśmy mierzyć poziom ziemskich doznań – na tę kolekcję zadziwiających doświadczeń nie ma żadnych dowodów. Możemy badać tylko dwa ich efekty.

 

Jednym jest spektrum działań podejmowanych w ich wyniku. Ze względu na odrzucanie „realności” powyższych przez ziemską codzienność ilość działań z nich wynikłych bywała nieznaczna. Część pobieranych zaimplementowała transformację życiową w sferze prywatnej i zawodowej, zaangażowała się w ruchy ochrony środowiska, aktywności twórcze, zaczęła medytować, uprawiać jogę lub nawet kontynuować pewne zajęcia pozostałe z poszerzonego kosmosu: przepowiadać przyszłość, leczyć wpływem energii lub manipulując aurą etc. Jednak konieczność płacenia rachunków, podatków i uczestniczenia w takim czy innym życiu społecznym z konieczności niejako ograniczyła liczbę współczesnych proroków czy szamanów, którzy po zetknięciu z ogniem z nieba na pustynnej górze gromadziliby zwolenników, by uczyć ich, jak przejść w wyższy wymiar wibracyjny. Zresztą przykład kilku autentycznych UFO-kapłanów świadczy o tym, że raczej bardziej dobroczynne jest wnikanie doświadczanych w normy społeczne, niż odrywanie się od nich w poszukiwaniu wrót niebios.

 

Biografia doktora Macka nosi tytuł "Wierzący", i nie dotyka wiary bohatera "w UFO", raczej wiary, że zjawisko UFO może przynieść nam, ludziom, więcej gwiezdnego blasku, niż od wieków go mieliśmy.

Drugim, o niebo bogatszym i bardziej wpływowym jest spektrum języka i opowieści. Relacje doświadczanych zdają się dziś trafiać do niszy opuszczonej przez natchnionych wizjonerów, szamanów, aoidów i żywych tkaczy mitologicznej podszewki żmudnej codzienności. Świadczy o tym słownictwo używane w opisach doświadczeń związanych z odwiedzinami istot niebiańskich w ich krainach. Czas tam jest inny, światło jest półżywą energią pełną treści i znaczeń, a istoty są bliskie archetypom (badacz, porywacz, nauczyciel), materia przenikliwa, zaś relacja z ludzkością oparta jest na wątkach z podskórnej pamięci ogólnoplanetarnego legendarium. Goście tam są karmieni dziwnym jadłem, okradani z potomstwa lub opiekują się obcą dziatwą. Są wtajemniczani w absurdalne treści, uczeni magicznych umiejętności, opuszczają materialną skorupę ciała, przeżywają miłość, przerażenie, wzruszenia i dezorientację właściwą dla krańcowych doświadczeń i szokujących momentów ziemskich.

Zostają słowa.

Często pozornie różne, ale de facto zdaje się, że masowo podejmowane z przykurzonego skarbca lingwistycznego należącego do przeżyć mistycznych, religijnych i ekstatycznych. Których współczesna kultura się albo wyrzekła albo które oddryfowały od naszego codziennego przeżywania naszych rytuałów lub innych zdarzeń w wyniku procesów historycznych. W efekcie zostajemy bez możności sprawdzenia, co się stało. Zostajemy z tym, jak to przeżyto i jak o tym się opowiada. Z tych słów tkany jest nowy świat. Nowy i pierwotny zarazem. Uniwersum uważności na pewne tematy, które w normalnych warunkach wywoływałyby politowanie lub wstyd. Wraca nagle odwieszona na kołek dusza. Powraca emanacja boska przymknięta w składzikach guseł i zabobonów. Nawet przebywanie w boskiej obecności lub wręcz uczestniczenie w niej wyskakują jak nomen-omen diabły z pudełka, zarezerwowane dotąd dla pożółkłych stronic Biblii i modlitewników zatęchłych krucht. Te słowa mają moc autentycznego przeżycia. Ożywiają coś, co – nie medytując przynajmniej przez kilka dni w Tybecie – odsunęliśmy od swojej jaźni i ciała: wrażenia, których w czasach plemiennych szukaliśmy, niepewni ich skutków inaczej niż dzisiejszych aplikacji, które mają spełnić nasze życzenia.

Uganiając się za UFO, w istocie tropimy słowa. Są one tkanką nieznanej-znanej przestrzeni, od której wypada się odżegnać dorosłemu, lecz tęskni do niej dziecko zaklęte w podświadomości. Ze słów utkany jest most – chybotliwa kładka, którą jak linoskoczkowie wyruszamy w gwiazdy. To od naszego ożywania słów takich jak „akceptacja”, „zrozumienie”, „zgoda” czy „inność” zależy, jaki będzie kosmos, do którego tak ochoczo się wybieramy. Dziwne stworaki z kosmicznych pojazdów mogą udawać celników na ziemsko-kosmicznej granicy, paszporty jednak są w nas i kosmoloty też są zależne od naszych pragnień. I tylko od nas zależy, dokąd nas zawiozą. Wskazówek względem kierunku może nam udzielić John Mack – Przewodnik na drodze do gwiazd, którą warto przemierzyć.

Paszport w Kosmos podbity, spokojnej, gwiezdnej podróży, doktorze Mack.
Scroll to Top