Do Emilcina i z powrotem. Nieudana próba dekonstrukcji fundamentalnego polskiego mitu ufologicznego – część I

Do Emilcina i z powrotem. Nieudana próba dekonstrukcji fundamentalnego polskiego mitu ufologicznego – część I

Wiele państw na świecie ma swój flagowy przypadek związany z Niezidentyfikowanymi Obiektami Latającymi. USA ma Roswell (a teraz Big Three Pentagon Videos), Rosja – Woroneż. Wielka Brytania może pochwalić się przypadkiem z Rendlesham Forest, Iran pościgiem nad Teheranem, Brazylia Varghinią, Belgia falą trójkątów, Norwegia rakietami-duchami, Francja Trans en Provence. Polska na tym tle nie jest wyjątkiem – tak samo ma ten jeden, szczególny przypadek, wybijający się nad wszystkie inne w rozumieniu jego powszechnej znajomości i wpływu na wyobraźnię Polaków na temat tego, czym jest UFO-fenomen, jak przebiega i czym skutkuje.

Conditio sine qua non takiego „przypadku fundamentalnego” wydaje się być również bardzo mocne lub wręcz zupełne podważenie prób jego konwencjonalnych wyjaśnień. Co nie znaczy, że tych zdarzeń nie próbuje się nieudolnie przyciąć i dopchnąć do jakiegoś tam pomysłu korespondującego z większą lub mniejszą częścią relacji (np. w przypadku Randlesham Forest obserwacja światła latarni morskiej, w Belgii tajnych zaawansowanych prototypów jakiegoś mocarstwa, np. USA).

W polskim Przypadku przez duże P z przyczyn, które spróbujemy sobie naświetlić, nikomu dotąd nie udało się zbliżyć do wyjaśnienia dziwacznej historii, która gruchnęła pewnego dnia ze spokojnej Lubelszczyzny, by porwać cały kraj w długotrwałą UFO-manię. I od dekad zdarzenie owo było – jak stwierdził jeden z jego badaczy – „twierdzą nie do zdobycia” dla sceptyków i demaskatorów. Wydawało się, że pozostanie mitotwórczą zagadką przeszłości niezdolną do wywołania większych emocji w teraźniejszości.

Różni przybysze, różne spotkania? Wręcz odwrotnie, zastanawiająco podobne wbrew różnorodności kosmicznych przyjemniaczków. Za: BR s. 161
Pojazd ląduje, wychodzi stworek, zamieni dwa zdania i czmych. Tak to mniej więcej wyglądało w czasach Wolskiego

Jak dalekie było to twierdzenie od zamieszania, które wyniknęło kilka lat temu i trwa do dziś dzięki wrażliwości Internetu na wszelkiego typu afery. Stało się tak za sprawą książki Bartosza Rdułtowskiego, a kontrowersje wybuchły wobec przypadku z Emilcina, którego doświadczanym był rolnik Jan Wolski, niemniej słynny (proporcjonalnie) od Jessego Marcela.

Zdarzenie

Sam przebieg emilcińskiego incydentu to zupełnie nic nowego ani odkrywczego. Wręcz chciałoby się powiedzieć, że to najbardziej podstawowy zrąb scenariusza zetknięcia z tajemniczym obiektem i jego załogantami. Tak charakterystyczny dla Epoki Spotkań, jak np. przypadek Giuseppe Cocozzy z 8 października 1984 r. (U. Telarico, Bliskie spotkanie w Prato di Principato Ultro, „UFO” 2 1990). Jego sceną – jak prawie zawsze – jest odludzie. W tym wypadku podemilcińska polanka rozsławiona następnie przez tytuł programu telewizyjnego jako „łączka na skraju Wszechświata”. Świadek – Jan Wolski, który stał się w Polsce ikoną – też nieszczególny. Wielce podobny innym rolnikom i nieuczonym, spokojnym ludziom właściwym powojennej wsi wszelkich kontynentów.

 

Jadąc na jakże właściwej dla rustykalnego decorum furmance, dostrzega dwóch podejrzanych osobników. Z początku bierze ich za łażących pod Emilcinem myśliwych. Później dostrzega ich dziwność – niewielką posturę przyodzianą w jednoczęściowe kombinezony, zieloną skórę widocznych twarzy i dłoni, palce z oblegającymi je delikatnymi płetewkami i dziwną mowę przywodzącą na myśl przyspieszone nagranie.

Nic z tych elementów nie wykracza poza stałe opowieści o spotkaniach. W niezliczonych innych zetknięciach na polanach, przy drogach, na pustyniach czy w górach, w Soccoro, czy w Italii dwie nieduże istotki wchodziły w nieinwazyjną interakcję ze zdurniałym Ziemianinem, komunikując się w sposób często zabawny (na migi lub ogłaszając swoje wenusjańskie pochodzenie). W owej epoce „nieśmiałych przybyszów” bywali oni też przyodziani właściwie dla kosmicznych podróży – najczęściej w stroje kojarzące się ze światem zaawansowanego wytwórstwa. Miewali też hełmy i rurki. Czas golasów miał dopiero nadejść.

Małe dzwońce pomykały w Epoce Spotkań po wszystkich lądach, najczęściej w obcisłych skafanderkach

Obiekt też najczęściej był nieodzowny. Zazwyczaj jego sympatyczni załoganci przestrzegali autochtonów przed zbliżaniem się do niego, zgodnie zresztą z BHP wyrafinowanej techniki, znikali w nim i odlatywali, pozostawiając zadziwionego Ziemianina z myślami pełnymi Kosmosu na pastwę pismaków.

Emilcińskie UFO było tak dziwaczne w kształcie, że pewnie wśród wszelakich kul, spodków, cygar mogłoby też uchodzić za niezidentyfikowane... Doczekało się zresztą kilku interpretacji graficznych na podstawie jednego opisu, różniących się detalami a jednak zmieniającymi niemało.

W czasach Jana Wolskiego zaczęły się jednak już ni to pobrania, ni to zaproszenia. Wjechawszy na okoloną parawanem drzew sielską polankę, nasz farmer dostrzegł latający pojazd, jakiego wcześniej nigdy nie oglądał, choć z kształtu kojarzył mu się z grubsza z dawnym PKS-em. To między innymi wygląd emilcińskiego wehikułu stał się znakiem rozpoznawczym incydentu, rozsławiając na cały świat jego niepowtarzalny dizajn. Obiekt bowiem nie tylko był szarosrebrnym PKS-em zawieszonym w powietrzu bez silników. Na jego czterech rogach w górę nad jego dach i w dół, poniżej jego spodu sięgały cztery długie – nie da się ich lepiej określić – wiertła – wiercące z szumem powietrze, podłączone do małych beczułek na ścianach pojazdu. Tak skomplikowany układ mechaniczny tajemniczych „kosmicznych” pojazdów jest rzadki. Zazwyczaj są one o wiele prostsze, bazując na wszelkich figurach geometrycznych, dyskach, jajach, cygarach, kulach. Wirniki tego dziwa o niebo bardziej kojarzyły się z ziemskimi pomysłami na to, jak młócić powietrze, by latać (podówczas w konstrukcji helikopterów, dziś także dronów). Jednocześnie były tak dalekie od faktycznej możliwości unoszenia fizycznego obiektu, że wręcz kojarzyły się z czymś w rodzaju karykatury naszych wynalazków.

Tego oczywiście nasz dobroduszny starzyk wiedzieć nie mógł. Zaparkował furmankę, spełniając wytyczne zielonego jegomościa, wstąpił na zwieszoną na linkach windeczkę i bez słowa sprzeciwu czy wątpliwości wjechał nią na poziom podłogi wnętrza pojazdu. Wewnątrz został skłoniony do rozebrania się (początkowo skromnie wzbraniając się przed zdjęciem dolnej części garderoby) w celu typowym dla wszystkich opowieści o spotkaniach (oprócz kontaktu seksualnego) – przeprowadzenia przez zieloniaków badań wykonanych za pomocą składanych „talerzyków”. Zaobserwował też zbiór unieruchomionych ptaków lokalnie nazywanych „gawronami” oraz został poczęstowany miękkim soplem pałaszowanym przez ufonautów, lecz odmówił. Nie bez powodu. Wszak w opowieściach o wróżkach zjedzenie ich pokarmu wiąże jedzącego z ich królestwem, uniemożliwiając powrót (lub powodując, że zapłacić zań można tylko śmiercią i cierpieniem). Nasz bohater zatem ubiera się i wraca na dół za pomocą windeczki, wcześniej się ukłoniwszy stworakom na „do widzenia” (odkłonili się zresztą uprzejmie). Jan szybko gna do domu po synów, by zobaczyli i oni, co za cudo się zjawiło w emilcińskiej stronie. Nie zdążą oni jednak, bo statek i zieloni znikną jak sen złoty.

Typowym elementem opowieści Wolskiego, który podczas jego wstępnych badań i późniejszych reinterpretacji bądź to pomijano, bądź interpretowano w oderwaniu od ufologicznego kontekstu, jest jego stan świadomości podczas jazdy do pojazdu i pobytu w nim. Mimo że on tego w ten sposób nie odczuł, mógł być do pewnego stopnia pod wpływem mentalnej kontroli istot. Ten podówczas nieznany wątek zacznie w późniejszych latach dominować w opowieściach o kontakcie. Nie uprzedzając późniejszych rozważań, zachowanie doświadczanego spełnia wszelkie kryteria scenariusza, budując jego spójną narrację. Wraz z niezrozumiałym dla niego zmęczeniem, które stało się jego udziałem po zakończeniu kontaktu i być może uwolnieniu się Jana spod charakterystycznego wpływu intruzji (patrz. Hipoteza intruzji).

Panie, jak Pana "to" widziałem

Doświadczany prześpi dzień (co nigdy mu się nie zdarzało), wcześniej ukrywszy swoją jesionkę naszłą zapachem wnętrza UFO, by nie wywołał on u małżonki bólu głowy. Sen będzie mu potrzebny. Za kilka dni jego krótkie spotkanie (ok. 40-50 minut) spowoduje, że w jego życiu na kilka tygodni zagości istne pandemonium.

Badania

Wieść o spotkaniu z „ludźmi-żabami” się rozeszła. Jak dokładnie? Dziś stwierdzić się nie da. Różne próby rekonstrukcji „kto komu” przysporzyły niejednej kontrowersji niewartej poświęconych jej dziesiątków stron. Wreszcie jakoś zwiedział się o niecodziennych odwiedzinach lubelski UFO-entuzjasta i UFO-oszust (sfabrykował zdjęcie UFO) – niejaki Witold Wawrzonek. On to „odkrył” Emilcin, jeżdżąc doń na rowerze, czyniąc pierwsze nagrania zeznań Wolskiego i obserwując podniecenie lokalne wśród okolicznej ludności. Przekonawszy się, że „sprawa jest poważna”, zwrócił się do profesjonalnego ufologa, swoją drogą demaskatora jego lipnego UFO-zdjęcia – Zbigniewa Blani-Bolnara, rozsławionego cyklem gazetowych felietonów o Niezidentyfikowanych Obiektach Latających, które po dziś dzień świecą przykładem rzetelności i metodologii swoich czasów.

Witold Wawrzonek - nietuzinkowa i tajemnicza postać oceniana skrajnie w zależności, kto go ocenia

Blania przyjechał, rozeznał się w terenie, zapoznał świadka głównego i odkrytego pobocznego – kilkuletniego szkraba Adasia Popiołka – i rozpoczął Śledztwo przez duże Ś. Uzbrojony w wiedzę na temat różnicy między tym, co amerykańskie programy badawcze robiły w sprawach wykrytych przypadków, a co robić powinny – między innymi według twórcy metodologii ufologicznej Allena J. Hyneka – rozpoczął polski Project Blue Book zgodny z hynekowymi wytycznymi, ignorowanymi przez rząd amerykański.

Zbigniew Blania zwany Bolnarem, erudyta, megaloman, badacz, oceniany skrajnie w zależności kto ocenia

Prywatny przeszczep na grunt polski swoistych sił szybkiego UFO-reagowania zaowocował kilkoma zjazdami w Emilcinie różnego rodzaju badaczy i ekspertów, których Blania organizował, korzystając z towarzyskich kanałów i kontaktów. Kogóż tam nie zwiózł? Była i psycholożka specjalizująca się w kontaktach z dziećmi, maglująca Adasia. Był młody, dobrze zapowiadający się rysownik, nieznany jeszcze nikomu Grzegorz Rosiński i plastyk Tadeusz Baranowski. Efektem kolejnych przesłuchań rojących się od podchwytliwych pytań był piętrzący się stos kaset magnetofonowych. Wolski był wożony na badania do ośrodka medycznego, gdzie stwierdzano – w uproszczeniu – jego fizyczne i psychiczne kwalifikacje jako świadka. Badano trasy lotów helikopterów. Przeprowadzano dziwaczne eksperymenty. Podczas jednego z nich cała armia badaczy ruszyła w pościg za zieloną sylwetką dającą susa w krzaki, przekonana, że „zieloni” powrócili. Tylko jeden Wolski pozostał niewzruszony wobec – jak się okazało – przebierańca.

Spotkanie Wolskiego Rosiński oddał wiernie i dokładnie ćwicząc warsztat, który miał jemu samemu zapewnić miejsce wśród gwiazd... Sztuki komiksowej. W najsłynniejszych seriach, które ilustrował kosmici przewijają się co rusz.

Wszystko na żywo relacjonowały media. W prasie i w telewizji nastąpił istny wybuch emilcińskich reportaży. Spodziewając się rządnych rozgłosu naśladowców, Blania, mający już wszak doświadczenia z oszustem Wawrzonkiem, postanowił zastawić na nich pułapkę. Zlecił Wolskiemu – na co ten przystał bez wahania – wpleść w swoją relację dodane, wymyślone elementy. Najważniejszym był symbol jasnego koła, które stworaki miałyby mieć na kombinezonach na piersi. I faktycznie jakby umówieni – tego samego dnia, 27 września tuż po emisji programu telewizyjnego o emilcińskich przybyszach z kołami na piersiach z dwóch miejscowości nadeszły sygnały o kolejnych ich odwiedzinach (BR s. 131-133).

Jedną była Przyrownica, gdzie grupka dzieci spotkała zieleniaka w lasku przy szkole. Przypadek ten Blania zignorował, uznając za wymysł „sympatycznych skądinąd smyków” uszyty grubymi nićmi na kanwie obejrzanego programu. Niektóre z nich opowiadały zaś o kole na piersi humanoida. Za tę popędliwą decyzję obrywało się Blani od polskiego światka ufologicznego przez dekady i słusznie. Późniejsze badania incydentu zaowocowały licznymi relacjami i obrazem złożonego przypadku, w którym duch Emilcina odgrywał jakąś rolę, lecz nie największą.

Drugą była Golina, gdzie samotny grzybiarz-motocyklista natknął się na obiekt zbliżony kształtem do emilcińskiego (tylko bez dodatków „beczułek” i „wirników”) i dwie istoty toćka w toćkę emilcińskie. Podobnie jak w Emilcinie operujące aparatem wzbudzającym mocne skojarzenia z ówczesną peerelowską myślą techniczną. Wolski był badany talerzykami przywodzącymi na myśl prześwietlenie RTG, goliński Marciniak obserwował w rękach jednego z zielonych pudełko wykonujące jakby „zdjęcia” wraz z przesuwaniem się taśmy przypominającej fotograficzną. Zawezwane do obiektu stworki zebrały manatki i odleciały tuż przed przybyciem na miejsce spotkania – wycinkę w lesie – większej grupki niedoszłych świadków. Blania spotkał się z Marciniakiem, uznał przypadek za autentyczny, a motocyklistę włączył w poczet świadków o niepodważalnej wiarygodności. Ale incydentu nie badał, za co też obrywał i też słusznie.

W ten sposób historia badań Emilcina i okolic w bezpośredniej bliskości czasowej do zdarzeń dobiegła końca, by odbijać się echem, a raczej czkawką, przez kolejne dekady aż po dziś. Stan wyglądał mniej więcej następująco:

Emilcin – przypadek uznany za bezsprzecznie wiarygodny, porządnie zbadany, z kilkoma nieścisłościami już siejącymi przyszłe kontrowersje, zmierzający nieuchronnie ku folklorowi lokalnej legendy o powiązaniu doświadczenia Jana Wolskiego z jakimś diabelskim kamieniem, który na lata zdominuje narrację emilcińską.

 

Przyrownica – przypadek odrzucony, niezbadany.

 

Golina – przypadek uznany apriorycznie, niezbadany.

Wątpliwości

Nie dziwota, że tak rozbabrana trójca przypadków musiała obrosnąć plotkami, półprawdami i wzbudzać słuszne oburzenie, ale i zawiść. Blania bowiem jakby zaklepał sobie ten najsłynniejszy – powtórzmy nie najciekawszy przypadek – z obfitujących w spotkania lat 78-81 i na nim zbudował swoją sławę jako najlepszego i czołowego polskiego ufologa. Już wtedy środowisko uznające się za sól polskiej ufologii zaczęło go atakować i owe ataki trwają do dziś. Sam Blania był sobie winny, choćby ze względu na niezrozumiałe po dziś dzień „położenie” przypadków Przyrownicy i Golina. Ale także z powodu swojego sposobu bycia i wypowiadania się o innych, mówiąc oględnie, mało delikatnego.

 

 

Wawrzonek, który w trakcie „pandemonium rejwachu emilcińskiego” zniknął w którymś momencie, zaczął mieszać na swój wawrzonkowy sposób. Ględził o jakiś zielonych dziedziach-nie-dzieciach odwiedzających go po nocy, wykrył jakichś świadków lotu obiektu z trzeciej, czwartej, ósmej ręki. Parę lat później wpuścił Blanię w maliny, podszywając się pod panią jakąśtam informującą, że po Emilcinie grasuje duch-hologram zmarłego Wolskiego, wzbudzając sensację. Blania skomentował trójwymiarową projekcję rolnika, później się wymawiając nieczytelną w piśmie ironią. Jednak wdepnął w wawrzonkowe sidła, dając temu ostatniemu zemstę i obwieszczając wszem i wobec, że Wolski żyje i wciąż jest cielesny, nie holograficzny.

 

Sam doświadczany w tym wszystkim popadał w nędzę w takt kolejnych nieszczęść: pożaru domu, śmierci żony i syna – zmarłego w wzbudzających sensacyjne podejrzenia okolicznościach – ostatecznie ustalono, że nadużywając alkoholu, zamarzł w lasku emilcińskim.

Na skraju poszerzonego kosmosu. Za: BR s. 576

 

Następował też proces odklejania Emilcina od Blani. Wolski został zaproszony na pozornie prestiżowy Zjazd Ufologiczny, którego pokłosie – zdjęcia z wykładu i wycieczki zastąpiły na stałe w polskich publikacjach stosy zdjęć z szału blaniowego. Gdy po transformacji ustrojowej wystartował „Kwartalnik ufologiczny. UFO”, artykuł o Emilcinie zamieścił w nim Wawrzonek. Zresztą kłamał w nim o swojej niebyłej jeszcze jednej wizycie w tej wsi przed czasami Blani, dodając sobie heroicznego sznytu i konfabulując o obrzuceniu go tam przez jakichś zadziornych młodzieńców kamieniami, którzy wzięli go za tajniaka, i walce z nimi (W. Wawrzonek, Incydent emilciński, „UFO” (13) 1992). „UFO” zasłużenie zrehabilitowało Przyrownicę i Golinę (K. Piechota, B. Rzepecki, Ufonauci w Przyrownicy i Golinie, „UFO” (5) 1991), niemniej zasłużenie punktując katastrofalne podejście do nich Blani. A także niezrozumiałe odrzucenie propozycji zajęcia się jednym z najciekawszych polskich kontaktów, jakim jest przypadek z Witkowic z 1980 roku, przez co „przeleżał” on kilka lat (B. Rzepecki, Czterej „miniaturowi ludzie” w kuchni, „UFO” (2) 1990, s. 22).

 

Imponujący wachlarz z kwartalników ilustrujący jedną z kolekcji, które w ciągu dekad przemknęły przez sklepy internetowe

 

Dużym wydarzeniem na polskim rynku ufologicznym było wydanie w 1996 roku publikacji UFO nad Polską Krzysztofa Piechoty i Bronisława Rzepeckiego, będącej swoistym kompendium polskich zdarzeń o charakterze ufologicznym od pierwszych zapisanych w kronikach po ok. 1990 rok. Przypadku emilcińskiego w nim nie ma. Fundamentalne Zdarzenie w Emilcinie Blani (nie dołączane do UFO nad Polską) ukaże się dopiero w tym samym roku, a dotąd analiza tego czołowego polskiego zdarzenia była tylko częścią dwutomowej publikacji Obecność UFO. Autorzy za to nie szczędzą krytyki przyrownickiej i golińskiej, zamieszczając ich dobre opracowania. W toku kolejnych lat na łamach „UFO” nie raz, nie dwa obrywa się Blani. Słusznie – za złośliwość i arogancję, niesłusznie za sławę i status. Emilcin w Kwartalniku się nie pojawia, zaczyna w nim publikować za to nowa krew: Arkadiusz Miazga i Bartosz Rdułtowski.

 

Ufo w Polsce bez Emilcina? Jak to tak?

 

W 2006 roku jednak niespodziewanie zespół „UFO” ogłasza ni mniej ni więcej tylko koniec UFO. Nie tylko pisma, ale i całego zjawiska… Ten w mikroskali „koniec historii” zasługuje zresztą na osobny artykuł jako swoiste kuriozum podczas tętnienia świata masowymi obserwacjami, takimi jak te znad Kanału La Manche i Lotniska O’Hare, i rozwijającego się ruchu łącznikarskiego. W Polsce jednak skończono z UFO, w tym z Emilcinem i wydawało się, że nie wróci on już ani w chwale, ani w hańbie.

 

Mylono się.

 

Ciąg dalszy emilcińskiej szarady już za tydzień

 

Bibliografia:

ZwE: Zbigniew Blania-Bolnar, Zdarzenie w Emilcinie, Pandora Books 1996.

BR: Bartosz Rdułtowski, Tajne operacje PRL i UFO, Technol 2013.

E1978: Krzysztof Drozd, Emilcin 1978. W poszukiwaniu prawdy, Wydawnictwo BAOBAB 2019.

3 thoughts on “Do Emilcina i z powrotem. Nieudana próba dekonstrukcji fundamentalnego polskiego mitu ufologicznego – część I”

  1. Pingback: pilsakmens

  2. Pingback: pilsakmens

  3. Pingback: pilsakmens

Leave a Comment

Scroll to Top