Do Emilcina i z powrotem. Nieudana próba dekonstrukcji fundamentalnego polskiego mitu ufologicznego – część II

Do Emilcina i z powrotem. Nieudana próba dekonstrukcji fundamentalnego polskiego mitu ufologicznego – część II

Wkracza Bartosz Rdułtowski

Bartosz Rdułtowski to krakowski wydawca, ekspert w dziedzinie militarystyki i historii technologii wojskowej. Wychowany na eksploracji dokonań Bronisława Rzepeckiego na polu ufologii – stanowiącym zaledwie wycinek szerokich zainteresowań tegoż. Sam sobie wydał potężne tomiszcze Tajne operacje. PRL i UFO, dmąc w żagle starych UFO-sporów i swarów od dawna oklapłych w trakcie wieloletniej flauty. Taki był zresztą jego cel. Sam pisze, że tą książką zabiera miłośnikom UFO ich pomnik, tak jak wcześniej zabrał zwolennikom tajemniczej superbroni Hitlera ze Śląska ich wiarę w to, że ta broń była czymś więcej niż hitlerowskim PR-em. Chciał włożyć kij w mrowisko – znał obsługę kija i od dawna grzebał w mrowisku.

Jego książka jest pod wieloma względami bałamutna, np. pod względem objętości. Nie bez powodu ktoś w Internecie zauważył, że oszczędniejszy skład i ograniczenie wynurzeń autora „sam o sobie” pozwoliłyby odchudzić ją z 800 do 200 stron ciekawego śledztwa i nowych materiałów, do których autor dotarł i za co mu chwała. Dzieło jego jest jednak przede wszystkim bałamutne z powodu tytułu. Ani Tajnych operacji w nim nie ma, ani skomplikowanej relacji miłości/nienawiść PRL-u i UFO. Rozmiar i tytuł rzeczonego wydawnictwa sugeruje analizę źródeł z archiwów bezpieki i komunistycznego molocha pod kątem zainteresowania bądź jego braku relacjami o kontaktach i ewentualnym reagowaniem na nie – najlepiej tajnym. Zamiast tego lektura dostarcza opisów tego jak: autor jedzie gdzieś samochodem, przymila się do rodziny jednego z bohaterów książki, którego obsmaruje i oskarży o cuda-niewidy, dużo, dużo myśli i rozmawia w myślach ze sobą.

Wreszcie bałamutna jest książka Pana Bartosza pod względem ilości niepotrzebnych zdań poświęconych tematom jego śledztwa prowadzącym donikąd. Na przykład, że Blania mógł jakoś współpracować z PRL-owskim aparatem władzy. Albo że ów aparat sam bez Blani zmajstrował Emilcin, bo cośtam. Te przypuszczenia warto by krótko podsumować bez dręczenia Czytelniczki i Czytelnika walką Pana Bartosza z Panem Bartoszem w głowie Pana Bartosza.

Ostatecznie blisko końca dochodzimy do zwrotu akcji. Autor przeżywa moment Eureki! i odkrywa prawdziwego sprawcę kabały emilcińskiej. Nie Blania to, lecz Wawrzonek! To historyczne odkrycie motywuje korespondencją obu panów, z której wynika, że lubelski ufoentuzjasta został zaproszony do programu telewizyjnego przez łódzkiego ufologa, gdzie został zahipnotyzowany przez ekscentrycznego hipnotyzera Lecha Emfazego Stefańskiego. W wyniku czego święcie jest przekonany, że przeżył spotkanie z UFO na Wolinie (czyli niemniej święcie niż był przekonany Wolski, że przeżył spotkanie z UFO w Emilcinie). Co z tej hipnozy wyszło z korespondencji wydumać trudno. Może nic spektakularnego skoro, jak pisze Blania, nagranie programu zostało omyłkowo skasowane (BR s. 370). Może panowie – każdy charakterny – dopuścili się w studiu czynów i słów nie nadających się do emisji w przyzwoitej demokracji ludowej. Tego nie stwierdzimy, dla Pana Bartosza to jednak dość. Sugeruje on zatem, że kto hipnozą walczy, od hipnozy ginie. Wawrzonek obrażony na Blanię za zahipnotyzowanie siebie – czary mary – hipnotyzuje starszego pana (którego wcześniej znał, ale się nie przyznawał) i voila! – uczestnik kontaktu jak marzenie. Gotowy, by ośmieszyć wawrzonkowego oprawcę, że się tak dał jak dziecko nabrać. Do ośmieszenia jednak nigdy nie doszło, lipny przypadek bowiem swą sławą przerósł wielokrotnie wawrzonkową intrygę i jego zdemaskowanie groziłoby całkowitym skompromitowaniem lubianej przezeń przecież ufologii.

Autor wyraźnie zadowolony z objętości swojej kniżki na tle półek z których zawartości również jest wyraźnie zadowolony. Nie bez pewodu, jak widać na zamieszczonych w internecie zdjęciach zgromadził niemal wszystko (a może po prostu wszystko) o UFO i tajemnicach, co wyszło po polsku i niemało literatury zagranicznej.

Zatem obaj panowie do końca życia milczeli jak zahipnotyzowani. Nigdy nikomu nie pisnęli, że ten „Emilcin to ściema”. A przynajmniej nikt po publikacji Pana Bartosza nie wystąpił z tłumu, ogłaszając: „tak, pamiętam, jak mi się przyznał jeden albo drugi”. Panu Bartoszowi jednak wystarczą rzekome „hinty”, czyli wskazówki mające to tu, to tam czaić się w listach Blania-Wawrzonek. Sugerujące, że obaj panowie w końcu zawarli sztamę w sprawie, która ich obu mogła pogrążyć (dziwne, że nie przeszkodziło to Wawrzonkowi przypuścić innej mistyfikatorskiej akcji antyblaniowej z hologramem Wolskiego).

Przypomina to nieco badanie kodu Biblii lub analizę wtrąceń w piosenkach Beatlesów przemycających straszną prawdę o tym, że na początku kariery zespołu Paul McCartney zginął w wypadku samochodowym, który utajniono, by nie szkodzić renomie grupy i zastąpiono oryginalnego Paula sobowtórem.

Warto wspomnieć, że w ZwE (s. 313) Blania sam zastanawia się nad uwarunkowaniami, które trzeba by spełnić, aby hipnoza mogła być feralnego ranka wykonana, nie podejrzewając o nią Wawrzonka (choć podejrzewał go o intrygi, które zresztą snuł m.in. w wątku „zielonych dzieci”), ale może mając w pamięci ich wspólne doświadczenie z Lechem Emfazym Stefańskim. Dla Blani ślady konnej podróży rolnika na polance były wystarczającą przesłanką, by uznać tę możliwość za mało prawdopodobną. Pan Bartosz, zachłyśnięty swą wizją, triumfująco ogłasza, że blaniowe wątpliwości „Z NICZYM SIĘ NIE KŁÓCĄ” (BR s. 477) i faktycznie w jego wydumce mają wyjaśnienie.

Oprócz spekulacji o zemście hipnotycznej Pan Bartosz zwraca jednak jeszcze uwagę na parę interesujących szczegółów historii emilcińskiej, którym warto się przyjrzeć dokładniej. Rzucają one po pierwsze interesujące światło na charakterystykę poszerzonego kosmosu. Po drugie na frapujące źródła problemów osób starających się w różnych epokach Ery UFO nie dość, że zrozumieć jego mnogie, zbijające z tropu aspekty, to jeszcze – nierzadko goniąc w piętkę – zmierzyć się z własnymi pomyłkami, fałszywymi tropami, folklorem i nierzadko – z awersją własnego środowiska.

Ile tajnych operacji, ile UFO, ile PRLu a ile przygód Pana Bartosza mieści się między okładzinami niemałego wszak tomu? I co, u licha, wyobraża okładka? ZOMO pałuje UFOnautów?

Paradoks wycinków ufologicznych (BR s. 159)

Jako że zapoznanie się z zapisem – dokładniejszym od każdego innego, ale i tak pełnego luk – przebiegu badań sensacyjnego przypadku u naszego autora włączyło alarm: „UWAGA, COŚ TU NIE GRA! (BR s. 145)”, zaczął on niuchać wytrwale w artykułach i innych archiwaliach, cóż mu tam nie gra. I oto znalazł pierwsze fałszywe tony w tej harmonijnej symfonii kosmiczno-agrarnej: wycinki ufologiczne! Za artykułem Blani, Człowiek we wnętrzu UFO, „Przekrój” 30 lipca 1978:

 

      Psycholog dr Ryszard Kietliński z Uniwersytetu Łódzkiego – pisze Zbigniew Blania – który towarzyszył mi w pierwszej fazie badań – „odkrył” kolegę Wolskiego, mieszkańca pobliskiej wsi Leonin. Pochwalił się on przed sąsiadami, że czytuje o latających spodkach i że kiedyś mówił o tym Wolskiemu. Była nawet mowa o jakichś wycinkach prasowych.

Oto trop nie lada! Odniósł się do niego później ZBB w ZwE s. 144:

      Posiadacz wycinków okazał się starszym panem na emeryturze. Wyjaśniliśmy mu cel naszej wizyty i poprosiliśmy o pokazanie wycinków, które, jak twierdził, od dawna zbierał. Jeśli doktor Kietliński spodziewał się stosu artykułów o UFO, to musiał się rozczarować, gdyż wśród wycinków była tylko jedna agencyjna notatka o zaobserwowaniu UFO. Miał też emeryt kupkę gazet z zakreślonymi tytułami. Przejrzeliśmy je wszystkie. Żadnego materiału o UFO nie było.

Ta anegdotyczna przypowiastka pokazuje, jak w folklorze ufologicznym każdy element jest w stanie obudzić nadzieję na nowy wątek sprawy. Przeświadczenie, że ciężko pracujący rolnik z Europy Środkowo-Wschodniej będzie analizował wycinki i na ich podstawie preparował UFO-zdarzenie wpisujące się swoim przebiegiem i formą w tysiące innych (również w aspektach podówczas nierozpoznanych jak zmiana świadomości) doprawdy jest warte alarmu: COŚ TU NIE GRA (BR s. 157-160)! Blania może się tym za bardzo nie przejmował, bo jako znawca literatury „fachu” – jak dziś Pan Bartosz – wiedział, że w ogromnej większości doświadczani mieli z jakimś wycinkiem o UFO wcześniej do czynienia. Nawet z tytułem nagłówka na jakimś portalu. Jakoś nie inicjuje to plagi szalbierzy, choć z drugiej strony znany obojgu był passus Wawrzonka. Ale nic to, bowiem dalej coś tu nie gra!

Stronice prasy XX wieku roiły się od doniesień o talerzach niezależnie od strony Atlantyku. Zasiewały one ufowersalne wyobrażenia o kontakcie, czy jednak wywoływały zwidy? Wątpliwe.

Paradoks windeczki

Pan Bartosz odkrywa niespójność fizyczną w opisie zachowania elementu statku obcych. Pisze:

      A jednak z „windeczką” był malutki problem. Jaki? (BR s. 195)

Ano taki: nie gibnęła się, gdy Wolski z niej zeskakiwał, wracając z pojazdu.

Zbigniew Blania: A jak pan zeskakiwał z tego, to czy się to gibnęło, tak poleciało do tyłu?

 

Jan Wolski: Nie, nie. To nie poleciało nigdzie. Tak jakby się trzymało tamtej ściany gdzieś.

 

Ryszard Kietliński: No, ale jak to na szpagatkach wiotkich było, to musiało się gibnąć.

 

Jan Wolski: Nie, nie gibnęło się. (ZwE s. 132)

Ten przełomowy wyłom w opowieści Wolskiego zdaje się podważać całość jego doświadczenia, wiodąc Pana Bartosza meandrami spekulacji o niemożności wyobrażenia sobie realistycznego wrażenia gibnięcia się „windeczki” z powodu nieznajomości zasad działania windy człowieka prostego. Pan Bartosz nie zauważa, że jak już to „windeczka Wolskiego” więcej podobna była do huśtawki niż windy ludzkiej produkcji, której zasady obsługi Wolski mógł znać, choć tego nie sprawdzano. Jeśli zeznawał, że jego „huśtawka” się nie gibnęła, to przez różnicę z zachowaniem podwieszanych do linek materialnych obiektów ludzkimi dłońmi mógłby nawet na ten paradoks zwrócić uwagę, nie zaś mieć „lukę poznawczą” w wyhipnotyzowanym scenariuszu.

"Windeczka" przypominająca huśtawkę do transportu humanoidów do wnętrza ich pojazdu to niejedyny osobliwy i unikalny chyba w całym ufowersum komponent Zdarzenia w Emilcinie, Gdzie indziej używano rampy, kładki, schodków lub Star-Trekowego promienia wciągającego. "Nasi" kosmici wykazali się estetyczną oryginalnością. Za: BR s. 194

Zresztą pozwalając sobie na krótki wyskok w ufoversum, można też zaproponować dwa egzotyczne wyjaśnienia:

1. Całe spotkanie odbywało się w przesuniętej przestrzeni, w której można łamać dowolnie znane nam fizyczne prawa, metalowy PKS się unosi bez silników w powietrzu, ptaki zamierają w bezruchu, windeczki się nie gibią…

2. A jeśli obiekt w całości zmaterializował w naszej przestrzeni 3D, któż wykaże, jakimi właściwościami cechują się kosmiczne szpagatki. Można na podstawie przykładu roswelliańskiego domyślać się materiału o cechach niekoniecznie zbieżnych z ziemskimi.

Paradoks ptasich piór

Interesującym i nigdy nie wyjaśnionym elementem emilcińskiej układanki było odkrycie w chaszczach nieodległych od łączki na skraju Wszechświata kupki równo dociętych piór czarnych ptaków. Wydłubał je dwa tygodnie po incydencie plastyk Tadeusz Baranowski uczestniczący w kolejnej turze badawczych najazdów na Emilciń. Na wszystkich znających już na pamięć opowieść doświadczanego zrobiły wrażenie związku z unieruchomionymi ptakami z pokładu wehikułu. Wolski jednak uparcie twierdził, że owym nic nie ucięto, lecz były jakby „zamrożone, zatrzymane”. Pan Bartosz opisuje incydent z piórami w rozdziale: Słabe punkty emilcińskiego incydentu, pozostając konsekwentnym w swej tytułomanii, jako że zdaje on sugerować liczne punkty, a pisze o jednym i to o zdarzeniu, a nie o jego badaniach. Przytacza taki fragment wspomnień Baranowskiego z e-maila do Fundacji Nautilus bez daty przesłania:

      Miałem także pióra tych sławetnych ptaków (co to leżały pod ławeczkami… żyły, ale były niewładne… jak mówił Wolski). Piór tych, po wysłuchaniu opowieści, specjalnie szukałem wtedy po krzakach i rzeczywiście takie znalazłem. Były ucięte do najdrobniejszych pióreczek jak brzytwą (dlatego też ptaki były nielotne). Wysłałem je niestety przed śmiercią p. Blani do niego do domu i słuch po nich zaginął. Żałuję, bo przeleżały u mnie kilkanaście lat.

Możliwe, że Baranowski nie pamiętał, jak to z ptactwem było, bowiem pisze o poszukiwaniu specjalnie uciętych piór owych uprowadzonych przez UFO nieszczęsnych pierzaków, choć Wolski na sugestie o obcinaniu lub wyrywaniu upierał się: „Eee, nie. To widziałem – pióra były” (BR s. 243-246). Dla Pana Bartosza wątek pierzasty jest kolejnym dowodem, że Blania mataczył, wykluczając pewne dowody. Ale de facto o nieruchomych ptaszkach na pokładzie wiedziała cała Polska i wsie okoliczne, mało trzeba było, aby hecę zrobić i „dowód” podrzucić. Choć oczywiście mógł to zrobić ktoś mający jakiś interes w zabawie z kosmiczną ekipą śledczą, na przykład ktoś kto wcześniej spreparował zdjęcie UFO, a później wyprawił hucpę z hologramem Wolskiego.

Za: BR s. 344

Ale to tylko spekulacje. Tymczasem Pan Bartosz w swoim śledztwie wykrył matactwo Blani zdające się nie ulegać wątpliwości i na tym polega chyba największa wartość jego przerośniętej książki. Na scenę wkracza drugi świadek.

Paradoks Adasia

Na nieszczęście dla Epoki Spotkań i erudycji Zbigniewa Blani-Bolnara, J.Allen Hynek – fizyk, umysł krytyczny, ścisły i dokładny – postulował zasadę, która w praktyce okazała się zupełnie nie do zastosowania w badaniu spotkań z poszerzonym kosmosem: testis unus testis nullus – jeden świadek to żaden świadek. Na tej podstawie hynkowcy mogli wręcz odrzucać kapitalne doniesienia jako nie do udowodnienia ze względu na brak drugiego ich uczestnika lub uczestniczki. Nie przewidywali, co przyniosą Czasy Uprowadzeń, gdzie niemal każde doświadczenie było jednostkowe i kierując się wytycznymi poprzedniej Epoki, chyba z 90 procent opowieści o pobieraniach zostałoby niespisane i niepoddane analizie. Nie przewidywał tego też ZBB, kiedy wraz z kolejnymi ekspertami maglowali chłopaczka Adasia Popiołka na okoliczność widzianego przez niego przelotu obiektu Wolskiego nad jego obejściem, a jego zestrachaną matkę o huku, który rzekomo przelotowi towarzyszył.

Jeden świadek: furda, dwóch to już kompania, a troje to już twierdza. Za: ZwE wklejka ilustracyjna

Niestety w toku kolejnych przesłuchań coraz bardziej zaczęło wyglądać na to, że nawet jeśli malec i gospodyni doświadczyli feralnego ranka jakiegoś niecodziennego wydarzenia, większość, jeśli nie cała opowieść o latającym autobusie i zielonym pilocie, powstała już po rozprzestrzenieniu się po wsi opowieści o Wolskim, choć dokładnie tego dowieść nie można. Nawet jeśli sympatyczny smyk „coś widział”, w jego pamięci zostało to otulone swoistym społecznym wspomnieniem kamuflażowym wynikłym z oczekiwania otoczenia, że „powinien widzieć” to-i-to, a nie to-i-tamto. Na nagraniach słychać zmieszanie chłopczyka i matki, kiedy brną dalej w wyjaśnienia swoich wcześniejszych wyjaśnień, chyba uświadamiając sobie, że wpakowali się w jakieś kłopoty, zbyt szybko mieląc językami, nie skupiwszy się na ustaleniu wersji i może nawet czekać ich z tego tytułu coś niemiłego.

Tymczasem historia drugiej obserwacji uwiarygadniającej pierwszą poszła w świat. Dobry przypadek zmienił się w znakomity, a po Golinie stał się – jak twierdził Blania – „twierdzą nie do zdobycia dla ufosceptyków”. Wszystko wskazuje na to, że wygłaszając te buńczuczne frazesy był świadom, że sam tę twierdzę ulokował na piasku. Stąd wygodnie pomijał wątpliwości co do adasiowej relacji. Być może dlatego też nie miał zamiaru „się pakować” w kolejną uficzną historię dziecięcą w Przyrownicy i zmył się z niej prędzej, niż UFO znika z atmosfery. Wstyd, panie Blania, brawa, Panie Bartoszu – tu udało się Panu złapać „hipnotyzera” na gorącym uczynku.

Paradoks Marciniaka

Autor po iluż to latach czyni podchody do trzeciej wieży chwiejnej twierdzy nie-tak nie do zdobycia Blani – to jest do historii Henryka Marciniaka z Goliny, po której ZBB karygodnie się prześlizgnął (BR s. 502-511). Nie jest zaskoczeniem, że osoba kumulująca w sobie życiowe doświadczenia, nigdy proste i łatwe, może nie chcieć wracać do wątku, który niby ostrze jakiejś innej rzeczywistości tkwi wbite w jego biografię, nie przysparzając nic prócz kłopotów. W takim przypadku hipnoza zdaje się być bardziej potrzebna, by taki UFO-cierń wyrwać z życia, niż go w nim umieszczać.

Fura, skóra i kosmiczna zagadka, doświadczony i badacz pozują w miejscu zakłóconego grzybobrania koło Goliny. Za: ZwE 244

Choć przypadek ten był w latach 90-tych traktowany bardzo poważnie przez środowisko „UFO” i wykorzystywany przezeń do ośmieszania rzetelności Blani (zignorował dobry przypadek), w ujęciu Pana Bartosza dochodzi do kuriozalnej przewrotki mentalnej, z której chyba wynika, że to „UFOwianie” wyszli na głupców, zajmując się niebyłym incydentem. Skąd zatem opowieść o golińskim spotkaniu? Czy tylko i wyłącznie rzucone przez dojrzałego Henryka, że „on to jest żartowniś” stanowi wyjaśnienie statusu Goliny, który był wbrew blaniowej indolencji podnoszony przez lata pracy środowiska bliskiego Panu Bartoszowi?

Kończy on zresztą rozdzialik mu poświęcony zacytowaniem w całości ostatniego listu od Henryka Marciniaka, który warto i tu przytoczyć in extenso:

Sz. P.

Proszę się ze mną nie kontaktować nigdy.

To nieprawda.

Autor owe lakoniczne wyjaśnienie potraktował jako „[…] krótką, ale jakże konkretną odpowiedź, która moim [BR] zdaniem nie tylko zamykała sprawę zajścia w Golinie, ale pasowała do tego, co już wcześniej ustaliłem” (BR s. 511).

Quod erat demonstrandum, należy się tylko cieszyć, że Pan Bartosz nie był na pierwszym froncie śledczych analizujących pewne wzbudzające wątpliwości aktywności amerykańskich prezydentów Nixona czy Clintona. Czasem stwierdzenie „to nieprawda” może nie być końcem śledztwa.

Mierzą! Co i jak, trudno orzec, trąci jednak fachowością. Ludzkość od świtu świadomości stara się przykładać swoje miary do ulotnych fenomenów, często dopiero po wiekach je dopasowując. Za: ZwE s. 245

Paradoks ekspertyz po 40 latach

Pan Bartosz podjął pewne wysiłki, by swe spekulacje o zemście hipnotycznej oprzeć o cień naukowości. Jakież to kroki i dokąd go zaprowadziły? Jak to historyka i mola książkowego – do literatury archiwalnej tzn. sprawdzenia, co też w 1978 roku mógł Wawrzonek sobie tam czytać celem zostania mistrzem sztuki hipnotyzerskiej. Jest coś niepokojącego w myśli, że do poziomu idealnie skutecznego wmówienia komuś całego złożonego incydentu, tak by niezachwianie wierzył w niego przez resztę swoich dni, wystarczy zapoznanie się z takim czy innym podręcznikiem. Zaiste talent z Lublina zasłużył na zwerbowanie przez CIA.

Nie poprzestał jednak Pan Bartosz na czytaniu pozycji sprzed 45 lat. Skierował swe kroki do specjalistów od hipnozy. Pierwsza z nich – krakowska ekspertka nazywana w książce ładnie i tajemniczo Doktor X – zwróciła uwagę na niedostateczność materiału nagrań z przesłuchań podejrzanego o bycie zahipnotyzowanym, by móc wyciągnąć jakieś bardziej miarodajne wnioski. Oddajmy głos Autorowi:

      Na koniec naszego spotkania czekała mnie jednak niemiła niespodzianka. Otóż wstępna opinia Doktor X była taka: Jan Wolski opisywał zdarzenie, które zapewne przeżył fizycznie – realnie. Szansa, aby tak złożona relacja mogła być wszczepiona mu do umysłu, była nikła. Poza tym zdaniem Doktor X czegoś takiego mógłby dokonać tylko najwyższej klasy specjalista. Witold Wawrzonek takowym nie był. (BR s. 586)

Zainteresowana sprawą Doktor X zachęcała za to do większego skupienia na możliwej inscenizacji służb – teorii intrygującej, lecz jeszcze mniej okraszonej dowodami, niż zemsta hipnotyczna. Tymczasem Pan Bartosz w Załącznikach do swojej jakby jeszcze za małej cegłówki zamieszcza odpowiedzi jeszcze dwóch ekspertów na przygotowany przez siebie kwestionariusz dotyczący prawdopodobieństwa genezy emilcińskiego incydentu w wmówieniu go w krzakach przy pomocy indukcji hipnotycznej. Oto w całości odpowiedź osoby określanej jako „zawodowy psycholog oraz hipnoterapeuta” (czemu nie Profesor X?). Za BR s. 702:

      Na ile realne jest wyjaśnienie emilcińskich zdarzeń za pomocą hipotezy o wykorzystaniu indukcji fałszywych wspomnień podczas hipnozy i sugestii posthipnotycznych? Czy relacja Jana Wolskiego może być wynikiem takich właśnie zabiegów?

 

Odp.: Uważam, że taka hipoteza jest niewystarczająca ze względu na to, co jest zawarte w odpowiedzi na pytanie trzecie [kwestionariusza – przyp. UFObezstereotypów]. Relacja Jana Wolskiego wskazuje na to, że zdarzenie, które relacjonował, zostało zapisane w jego umyśle w sposób wielomodalny, czyli zarówno z wykorzystaniem zmysłów: wzroku, słuchu, węchu, jak i dotyku, a nie jak to jest w sugestii hipnotycznej – poprzez wypowiadane słowa. Wówczas osoba, która była poddana indukcji hipnotycznej, w której doświadcza bycia w określonej sytuacji, podczas jej odtwarzania z czasem coraz mniej ją pamięta. Gdy pyta się taką osobę o doświadczenia z różnych kanałów zmysłowych, może ona konfabulować, co wydaje mi się, że nie miało miejsca u pana Wolskiego na prezentowanych materiałach filmowych.

Na pytanie cwanie sformułowane:

      Czy wyjaśnienie emilcińskich zdarzeń (relacji Jana Wolskigo) za pomocą hipotezy o fałszywych wspomnieniach wywołanych u niego podczas hipnozy lub podanie środków halucynogennych jest pozbawione podstaw naukowych […]?

Pada odpowiedź podobna do tej udzielonej przez enigmatyczną Doktor X:

      Podczas prób wyjaśniania emilcińskich zdarzeń warto weryfikować różne hipotezy, także tę dotyczącą indukowania fałszywych wspomnień Janowi Wolskiemu podczas hipnozy lub narkohipnozy. Jednak zachowanie pana Wolskiego i precyzyjne powtarzanie mimo upływu czasu różnorodnych szczegółów bardziej świadczy o realnym przeżyciu sytuacji, o której opowiadał (choć nie znaczy to, że spotkał UFO), niż o byciu poddanym działaniu hipnozy (BR s. 705).

W ferworze badań terenowych. Za: ZwE wklejka ilustracyjna

Pan Bartosz zresztą sam zachowuje się jak hipnotyzer. W całej swej książce stosuje zabieg wyróżnienia pewnych – ważniejszych najwyraźniej – fragmentów cytatów i tekstu ciągłego pogrubieniem. Oczywiście koncentruje to uwagę Czytelniczki na owych fragmentach – przeważnie faktycznie najistotniejszych dla tematyki danego rozdziału. Jednak i w tej technice zdarza się naszemu Autorowi „przybałamucić”. Zwłaszcza w odpowiedzi drugiego eksperta – niejakiego Michała Ciesielskiego – dotyczącej poziomu hipnotyzerskiej biegłości potrzebnej do wyczarowania trwałego i spójnego, wielomodalnego wspomnienia na poziomie doświadczenia Wolskiego. Za pomocą sztuczki boldującej Pan Bartosz stara się wmówić Czytelniczce i Czytelnikowi, że wyróżniony przez niego fragment jest istotniejszy, podczas gdy wydaje się być równy reszcie i bez niej niekompletny. Zatem pozwolę sobie odwrócić tę sztuczkę iluzjonisty, zmieniając zakres wytłuszczenia tekstu:

      Czy aby dokonać indukcji fałszywych wspomnień podczas hipnozy, należy być zawodowym hipnotyzerem, czy też sztukę taką można posiąść w krótkim czasie przy odpowiednich predyspozycjach?

 

Odp.: Do indukcji fałszywych wspomnień nie są potrzebne ani specjalne predyspozycje, ani bardzo duże doświadczenie hipnotyzera. Wystarczy jedynie znać (nawet w uproszczeniu) zasady funkcjonowania sugestii hipnotycznych i procesów pamięciowych… no i rzecz jasna umieć indukować stan głębokiego transu hipnotycznego, czyli somnambulizmu. Sztuka polega tu bardziej na tym, by móc zrobić to na kimkolwiek… i zrobić to trwale. Po pierwsze – nie każdy będzie chciał zaakceptować takie sugestie – musi być ku temu odpowiedni kontekst. Po drugie – na pewnym poziomie podświadomości osoba po hipnozie i tak wie, które wspomnienia są nieprawdziwe. Wiedza ta jednak nie wychodzi na poziom świadomy, gdy kontekst jest utrzymany, bądź gdy umysł podświadomy widzi użyteczność w realizacji takich wspomnień. (BR s. 707)

Niezależnie od natury wspomnień Wolskiego – czy zostały wywołane wydarzeniem w naszej przestrzeni 3D, poszerzonym kosmosie, w stanie hipnozy – nie ulega wątpliwości, że wielokrotne powtarzanie opowieści o nich przynosiło doświadczanemu bodziec dodatni i wzmacniający, stawiając go w centrum uwagi i czyniąc ważnym jego osobę i przeżycie.

W ramach podsumowania proponuję ostatni już cytat z boldowanego (w przeciwieństwie do anonimowego zawodowca, czyli że… ważniejszego, bardziej godnego skupienia?) Ciesielskiego, dość dobrze syntetyzujący wysiłki namysłu nad głosem zmarłego od dekad świadka. Fragment – osobliwie – niewyboldowany (BR s. 712):

     Osobiście uważam, że w dostarczonych mi materiałach nie ma jasnych dowodów „za” ani „przeciw”. Prawdą jest, że indukcja fałszywych wspomnień może zostać zrealizowana perfekcyjnie i być (prawie) niewykrywalna, ale również może być tak samo zawodna jak pamięć wydarzeń autentycznych. Jednocześnie jestem przekonany, że w przypadku Jana Wolskiego sprawny i bezstronny hipnotyzer mógłby przeprowadzić seanse, na których: definitywnie odkryłby użycie fałszywych wspomnień lub fakt doświadczenia z UFO uznałby za pewny… na 99,99 procent.

Niestety na przeprowadzenie takich sesji jest już za późno.

Bibliografia:

ZwE: Zbigniew Blania-Bolnar, Zdarzenie w Emilcinie, Pandora Books 1996.

BR: Bartosz Rdułtowski, Tajne operacje PRL i UFO, Technol 2013.

E1978: Krzysztof Drozd, Emilcin 1978. W poszukiwaniu prawdy, Wydawnictwo BAOBAB 2019.

Ciąg dalszy emilcińskich iluzji już za tydzień

1 thought on “Do Emilcina i z powrotem. Nieudana próba dekonstrukcji fundamentalnego polskiego mitu ufologicznego – część II”

  1. Pingback: หญ้าเทียม

Leave a Comment

Scroll to Top