Oni już tu są (ale kto i gdzie?)
Rok 2017 to był dziwny rok dla UFO. Ale niekoniecznie dla zjawiska, które sumiennie „robiło swoje”, nie szukając poklasku ani się specjalnie nie kryjąc. Bardziej dla ludzi – przeciwników, entuzjastów lub ambiwalentnych i zdystansowanych wobec niego. W grudniu bowiem feralnego 2017 roku spodki wreszcie opuściły moszczone od trzech pokoleń gniazdka w prasie brukowej i plotkarskiej (zrazu papierowej, następnie cyfrowej), i bez kompleksów zameldowały się w jednym z najbardziej szanowanych i opiniotwórczych amerykańskich magazynów.
Nie przybyły z pustymi rękoma. W artykule celebrującym ich poważną premierę na łamach bestsellerowej prasy publicystyczno-śledczej pojawiły się konkrety dotyczące amerykańskiego programu UFO-badawczego. I to nie z lat 60. zeszłego wieku, ale sprzed raptem paru. A nade wszystko z nagraniami (trzema, ale to lepsze niż nic) pochodzącymi z potwierdzonych oficjalnych wojskowych źródeł.
W ślad za bombą medialną poszła kolejna. Otóż dyrektor niedawnego UFO-programu ujawnił się i przystąpił do odtajnieniowej firmy-organizacji mającej otwarcie badać ten temat z lat 50. dotychczas zamiatany pod dywan. Wydawało się, że epoka schizmy my-oni, wierzący-negacjoniści, wolne duchy-opresyjny rząd zakończyła się tego dnia.
AMERYKAŃSKI KOSMIZMCzy jednak?
Sarah Scoles, autorka recenzowanej pracy (zresztą będzie to artykuł wybiegający poza okładki tej świetnej pozycji w poszukiwaniu jej uzupełnień w świecie cyfrowym i polityczno-społecznym) ma wątpliwości. Nie tylko co do tzw. soft-odtajnienia 2017 roku i jego pokłosia. Ale także odnośnie do kultury wyrosłej wokół UFO-fenomenu i natury jego samego. Jako młoda osoba wychowana w ultra-rygorystycznej wierze mormońskiej, a dziś agnostyczka nie chce wierzyć – co jest absolutnie zrozumiałe – tylko wiedzieć, sądzić lub uważać, że. Jej sceptycyzm i życzliwa ironia poprowadziły ją po szlakach pielgrzymkowych nowej amerykańskiej UFO-religii (patrz: AMERYKAŃSKI KOSMIZM), na których napotkała historie o ludzkiej życzliwości, poszukiwaniu, kiczowate festiwale i przebrania, wałkowane w nieskończoność filmy science fiction oraz last but not least – góry śmieciowej informacji wyławianej codziennie przez Sieć. Czy ostatecznie owe szlaki zaprowadziły ją do wiążących wniosków? Cóż, w poszerzonym kosmosie nie tylko sowy nie są tym, czym się wydają.
Filiżanki nadlatują
Scoles nie wodzi czytelniczki i czytelnika za nos (jak UFO ich poszukiwaczy) i już na pierwszych stronach dokonuje odtajnienia swojego poglądu na UFO-problem. Ludzie istotnie obserwują niezidentyfikowane (przez nich) obiekty na niebie, ale to nasza popkultura i/lub zbiorcza świadomość (za Jungiem – ogólne przekonanie co jest co) uruchamia automatyczny proces skojarzeniowy obiektywnej obserwacji z subiektywną interpretacją. Zachowuje się nietypowo, wygląda solidnie, błyska, znika (najbardziej podkreślana przez Sarah cecha obserwacji UFO) ergo to kosmici! Nie bez racji podkreśla, że 70 lat popkultury sprzężonej nierozłącznie z ufologią i jej rubieżami przygotowały podatny grunt, na który padają nasiona różnych niewyjaśnionych obserwacji. Żeby nie pozostawiać wyjaśnienia w próżni (nie wiem, co widziałam/widziałem), podświadomość ma gotowe na taką okazję spodki, nazywane też po polsku talerzami.
Ta różnica w wyborze naczyń wydaje się być błaha tylko pozornie. Gdyby bowiem pierwszy doświadczany zacytowany na stronach gazety – obserwator przelotu tajemniczych obiektów, których ruch przyrównał do spodków rzuconych po wodzie – użył innego porównania, cała kultura UFO wyglądałaby dziś inaczej. Zamiast wyśmiewać się z latających spodków, moglibyśmy wypatrywać fruwających filiżanek, podskakujących czajniczków, wirujących donatów lub – kto wie – śmigających Tic Taców. Mimo upływu dekad próby opisania zjawiska wciąż frustrująco zbijającego nas z tropu dalej kończą się na nieumiejętnym porównaniu go do znanych nam przedmiotów. I to chyba przypadkowo związanych z jedzeniem. Kenneth Arnold nie powiedział: „poruszały się jak statki kosmitów”, bo ani on, ani my nie wiemy, jak one się poruszają lub poruszać powinny.
Sarah jednak nie zrzuca całego tego bałaganu na neptków i laików dziwujących się nie widzianym nigdy w życiu „rzeczom na niebie”. Sama opisuje całą tęczę emocji, których doświadczyła, obserwując zrzut flar na nocnym niebie na rubieżach Stefy 51. Miejsce to, ze względu na swą wyjątkowość w UFO-mitologii, nałożyło na jej odbiór obserwacji specyficzne mistyczno-ufologiczne filtry. Winni tej aurze są też wojskowi i szpiedzy. Scoles nie ma wątpliwości – od 1947 roku ukrywają prawdę o UFO, tym samym skutecznie napędzając UFO-mity. Dlaczego jednak i co ukrywają?
Wojskowa schizofrenia
Grzechem pierworodnym są oczywiście kłamstwa w sprawie słynnego rozbicia się spodka pod Roswell. Na nich zresztą wyrósł cały potężny pień mitu „oni wiedzą, nie powiedzą”. Który dziś rozrósł się dziko do postaci lasu różnorodnego gatunkowo. Scoles słusznie identyfikuje system wojskowo-szpiegowski, w którym te bujne kłamstwa wyprodukowano, jako oparty na sukcesie tajnego Projektu Manhattan i rozwijanych w roswelliańskich okolicach licznych projektach. Te ostatnie można by podsumować hasłami: sowieci, nazistowscy naukowcy, rakiety, atom. W ówczesnych warunkach „chronienie” farmerów przed ich własnymi wątpliwościami wynikającym z usterkowych hitlerowskich wynalazków przemykających im nad głowami wydaje się zrozumiałe jako element wojny informacyjnej wzbierającej Zimnej Wojny.
Sarah podaje jednak zbijającą z tropu informację, nieobecną w innych analizach roswelliańskiej awantury, jakoby Adam owego mitu – pierwszy człowiek, który zetknął się z kosmicznym wrakiem – ranczer słynny i niesławny, zwany Macem, czyli Brazel, odnalazł niemniej słynne jabłko wiedzy – szczątki na swoim polu – już dwa tygodnie przed oficjalnym początkiem chronologii zdarzeń związanych z „odnalezieniem spodka”. Tylko że wtedy nie było jeszcze spodków, za tydzień dopiero „wymyśli je” Arnold. Wtedy wiedziony przeczuciem Brazel wróci na pokryte sreberkami pole uzbrojony w pozaziemską interpretację: „a może to jeden z tych spodków?”.
Ta interesująca interpretacja nie ma jednak pokrycia w ustaleniach dotyczących tak zeznań licznych świadków całego przebiegu zdarzeń z lipca 1947 roku, jak i nie jest zgodna z charakterem życia farmerów tamże. Pozostawienie na pastwisku śmieci – obcych, ludzkich, wszystko jedno – na 2 tygodnie skończyłoby się fatalnie dla zwierząt hodowlanych, które mają tendencję do pałaszowania tego, czego tykać nie powinny. Zresztą według samego Marcela tych akurat skrawków jego stado się obawiało – co utrudniało prowadzenie ich do wodopoju. Niemniej kto to może wiedzieć, co strzeli do głowy w innych okolicznościach żarłocznym zwierzakom? Marcel, jak inni, szybko zbierał armijne graty z pól i robił z nich łaty do swoich urządzeń i budowli. Tych lipcowych zebrać nie mógł, było ich nazbyt dużo, stąd afera z bazą.
Wróćmy do Scoles. Traktuje ona poważnie hipotezę, że doniesienia o „obcych ciałach” są wynikiem pomieszanych w czasie wspomnień z eksperymentów z manekinami. Te miały miejsce na tym obszarze w latach 50. „przyklejonych” niejako do gorącego roku 47′. Jest to kolejne rządowe wyjaśnienie jednej z roswelliańskich zagadek, wydające się miast redukować liczbę znaków zapytania, mnożyć je.
Późniejsze lata zaowocowały stanem nastawienia wojskowych (zwłaszcza amerykańskiego lotnictwa) do problemu, które najlepiej oddaje termin schizofrenia. Z jednej strony poważani przedstawiciele wojska ogłaszali, że nie ma UFO (w sensie anomalnych statków pewnikiem pozaziemskich), a z drugiej jednak je badali. W konwulsjach dwóch protoprogramów „Sign” i „Grudge” narodził się słynny Projekt „Blue Book”. Stało się to w odpowiedzi na szalony rok 52′, kiedy spodki nie omieszkały wpaść też do amerykańskiej stolicy. Ówczesna oficjalna dokumentacja sprawia zabawne wrażenie: m.in. tłumacząc pilotom, że UFów przecież nie ma, ale szczegółowo informuje, jak ich obserwacje zgłaszać. Scoles przyrównuje to do lekcji szkolnej, podczas której policjant wyjaśniałby uczniom, że porywacze dzieci nie istnieją, a potem krok po kroku wyjaśniał, jak zachować się w sytuacji spotkania z tak a nie inaczej zachowującym się dorosłym…
Wojskowy grzech pierworodny popełniony w 47′ wśród nowomeksykańskich pastwisk jeszcze dobrze nie wybrzmiał, a już miał go wzmocnić grzech wtórny. Tym razem popełniony przez CIA.
Panel atakuje, wąsacz kontratakuje
Rok 1953 jest dla wielu ufologów niemniej przełomowy w historii amerykańskiej love/hate relationship rozwijającej się między instytucjami państwa a dziwnymi światełkami na niebie niż 2017 czy 1947. Pod czułymi skrzydłami Centralnej Agencji Wywiadowczej ukonstytuowano podówczas naukowo-szpiegowskie gremium, nazwane od nazwiska jego przewodniczącego Panelem Robertsona. Jego celem było podjęcie decyzji, co dalej z tym UFO robić. Rzecz jasna w najlepszym amerykańskim interesie.
Panelu nie interesowało, czym są Niezidentyfikowane Obiekty Latające, za to bardzo ciekawiło, co z nimi mogą zrobić ich najgorsi wrogowie z drugiej połowy planety – komuniści. Wnioski były przygnębiające: sowieccy mąciciele za pomocą ufologicznych historyjek będą siać zamęt, podważać ufność w rząd, jego emanacje i jego władztwo nad własną sferą powietrzną i – zgroza! – proponować zalety innych ustrojów lub nawet – aż strach to napisać – wzywać do atomowego rozbrojenia!
Tak dalej być z tym UFO nie mogło. Najlepiej, żeby nie było go w ogóle. Panel zatem polecił rzekomo badawczej instytucji nie głowić się nad anomalnymi relacjami, lecz za wszelką cenę wyjaśniać dostępną wiedzą zgłaszane jej raporty. Czego ośmieszającym i gorzkim apogeum było przebąkiwanie uznanego astronoma o jakimś gazie bagiennym.
W ten sposób w narodzie wzrastała wiara, że rząd wie, lecz ukrywa. I to niezależnie od tego czy istotnie wiedział, czy też tylko wiedzę symulował. Groteskowe zamknięcie projektu Blue Book ponad tysiącstronicowym Raportem Condona (od nazwiska przewodniczącego komisji, która to tomisko wypuściła) – opisującym wprawdzie dziesiątki niewyjaśnionych spraw, ale konkludującym, że nie ma co badać – wywołało próżnię. A jak wiadomo, natura próżni nie znosi. I tam, gdzie państwo się cofa, korzysta sektor prywatny.
Rzeczony zmaterializował się pod postacią charakterystycznie wyglądającego wąsacza z Las Vegas. Zarobiwszy krocie na nieruchomościach, niejaki Robert Bigelow ruszył raźno w kosmos. Tak zawodowo (otwierając przynoszące dziś gigantyczne dochody firmy związane z programami kosmicznymi), jak i badawczo oraz prywatnie zawsze „w nim” tkwił, wiedziony wspomnieniem „doświadczenia z kosmitami”. Od dawna był mecenasem różnych paranormalnych przedsięwzięć, m.in. popularnego radia obfitującego w UFO-content. Zlokalizowawszy tuż pod swoim nosem epicentrum aktywności paranormalnej na jeszcze nikomu nieznanej posesji (dziś słynnej jako Ranczo Skinwalkera), powołał specjalny zespół naukowców mających badać wszelkie ranczowe dziwadła na miejscu. NIDS, czyli National Institute for Discovery Science, bo o niej mowa, czatowała na Ranczu (podówczas już bigelowym) w latach 1995-2004. Rozwiązanie grupy z uczuciem bycia tuż-tuż rozwikłania tajemnicy pchnęło wąsacza do bardziej agresywnego podejścia do rządu, biznesu astronautycznego i tych członków Senatu, którzy skłonni byli dać się przekonać, że coś z tymi UFami jest na rzeczy.
Rezultatem miała być BAAS (Bigelow Aerospace Advanced Space Studies) – grupa badawcza o dużym budżecie i możliwościach szybkiego reagowania na przypadki, bezzwłocznie wysyłająca misje w teren, gdy „coś się działo”. Bigelow ze swoim BAASem zaczął podchody do największej cywilnej organizacji ufologicznej MUFON, starając się w zamian za kooperację uzyskać jak najwięcej danych z ich przepastnych archiwów. Cała ta BAASowa awantura niknie jednak w pogłoskach i półsłówkach. Choć wygląda na to, że czasy jej aktywności, jakakolwiek by nie była, przypadają na lata rzekomej działalności supertajnego, pierwszego projektu UFO-badawczego pod auspicjami rządowymi (kolegów Bigelowa?), którego ujawnienie rzekomo miało spowodować przełom ujawnienia roku 2017! (?)
Przełom !(?)
Kiedy aspirujące do naukowości w swych procedurach i nastawieniu inicjatywy kapłana kosmizmu z Las Vegas – wąsatego bilionera Roberta Bigelowa – nie przyniosły rezultatu, NIDS zakałapućkał się na swoim ranczu, a otulony półprawdami, pogłoskami i jarzącą się aurą tajności BAAS chyba utknął w jakiegoś rodzaju hibernacji, zjawisko postanowiło przypomnieć, że pozostaje niemniej czynne jak dotąd i hibernacja jest mu obca (nomen omen). Był to właściwy moment, bowiem strapieni brakiem „spektakularnych przypadków” znestorzali pionierzy ufologii polskiej nosili się z niebagatelnym ogłoszeniem „końca UFO”, cokolwiek miałoby to znaczyć. Nie wiadomo czy w kontrze do ich smętnych wniosków, czy niepomne ich frustracji, w 2004 roku UFO po swojemu postanowiło skupić na sobie uwagę. I zdarzenie to było niczym kamyczek, który za kilkanaście lat ruszy lawinę, spod której my wszyscy dziś usiłujemy się wydostać.
14 września 2004 roku niedaleko kalifornijskiego wybrzeża grupa uderzeniowa marynarki wojskowej Stanów Zjednoczonych podczas manewrów wykryła sygnały radarowe pochodzące od jakichś obiektów, których tam gdzie były, być nie powinno. Nie był to zresztą pierwszy raz, gdy grupa jednostek z majestatycznym lotniskowcem USS Nimitz na czele miała do czynienia z tymi nierozmownymi przez radio „ktosiami”. Jako że nie udało się nawiązać radiowego kontaktu, ku źródłom sygnałów ruszył w swoim myśliwcu doświadczony pilot David Frevor. A kiedy dosięgnął celu, zaobserwował coś, co dalece wykraczało poza jego ogromną wiedzę praktyczną i teoretyczną. Nadano temu czemuś symboliczny, niczym niegdyś arnoldowemu spodkowi, kryptonim – Frevor natknął się bowiem na Tic Taca. Tak jak Arnold uzasadnił pewność, że to „żaden z naszych”, momentalną chęcią, by zasiąść za jego sterami. „Gdyby to był nasz, ależ bym takim polatał!” – wyznał potem w wywiadzie.
Mimo upływu 50 (ziemskich) lat relacja: maszyna nasza – maszyna „ich” nie zmieniła się ani-ani. Dlatego pojazd wyglądający jak 12-metrowa niskokaloryczna drażetka, od której wziął nazwę, wykazywał wszelkie cechy UFO:
1. kompletna cisza radiowa,
2. manewrowość wykraczająca poza znaną nam fizykę,
3. brak jakiejkolwiek wskazówki co do systemu napędu,
4. reagowanie na działania i zamiary ziemskich pilotów sugerujące „czytanie w myślach” lub wyprzedzanie jakiegoś etapu czasoprzestrzeni wynikającego z ludzkiej aktywności,
5. natychmiastowy odlot dla świadka tożsamy ze zniknięciem.
Jedną z osób wplątanych w tradycyjnego „kotka i myszkę” z Tic Taciem był pilot Chad Underwood, którego myśliwiec wyposażono w zaawansowany system nagrywania w paśmie podczerwieni (Flir: advanced infrared camera lub forward-looking infrared). Za jego pomocą zdołał uchwycić Tic Taca. Powstało nagranie, którego wycinek miał zaistnieć we wszechoceanie medialnym jako nagranie FLIR – jedno z kultowej i niemniej kontrowersyjnej Wielkiej Trójcy nagrań niezidentyfikowanych atmosferycznych fenomenów (UAP) odtajnionych i potwierdzonych przez oficjalne czynniki. W terminologii UFObezstreotypów BIG THREE. Zanim jednak został od-tajniony, został u-tajniony i w tym momencie historia staje się (jeszcze bardziej) podejrzana.
Wkracza sympatyczny motocyklista
Nagranie z Tic Taciem (którego wycinkiem jest FLIR), niezależnie od jego długości i tego, co przedstawia, krążyło ponoć w międzyagencyjnym ping pongu aż trafiło do organizacji (organizacyjki?) powołanej pod skrzydłami Pentagonu za niebagatelne 20 mln amerykańskich dolarów, która stała się słynna za sprawą BIG THREE, czyli AATIP – Advance Aerospace Threat Identicication Program, który miał hulać (lub zipieć) od 2007 do 2012 roku. Rzekomo jego tajemnicze wyłonienie się z niebytu miało być odpowiedzią na przypadek Tic Taca. Krążą jednak pogłoski o umawianiu się Roberta Bigelowa z wpływowymi mężami stanu z Senatu w celu kontynuacji BAAS, tym razem pod bardziej demokratycznym płaszczykiem. O tym epigonie Projektu Błękitna Księga nie da się jednak powiedzieć dosłownie nic oprócz tego, jakie zgotowano mu zamknięcie – odwrotnie proporcjonalne do hałasu związanego z jego (rzekomą) pracą, czyli detonację medialną, której echo trwa do dziś. Jego jedyną twarzą i symbolem stał się sympatyczny, nieco pulchny i obficie wytatuowany facet w nieodłącznej czapce z daszkiem. Sprawiający wrażenie „zioma z sąsiedztwa” gotowego wskoczyć zaraz na wierny motor. Kto to taki? Rzekomy szef jedynego oficjalnego amerykańskiego UFO Programu ostatniego półwiecza – Luis Elizondo, który w ciągu jednego popołudnia stał się pełnoprawnym i prominentnym członkiem zasłużonego gremium bojowników o odtajnienie, z Bobem Lazarem i Jessem Marcelem na czele. Z tą różnicą, że on – podobno – na swoją krucjatę ma – jakiegoś stopnia – przyzwolenie czynników utajniających.
5 lat po rzekomym skasowaniu AATIPu, 16 grudnia 2017 roku światową sieć lotem szybszym niż UFO obiegł artykuł prestiżowego i nieskłonnego UFO-bajdom The New York Times. Zatytułowany Glowing Auras and „Black Money”, czyli Świecące aury (niezidentyfikowanych statków powietrznych) i czarne pieniądze (utajnionych budżetów). Tekst nie tylko obwieszczał absolutną sensację, że oto amerykański rząd do znudzenia powtarzający, że nie bada UFO, bo ich nie ma – owszem badał je. Jako dokładkę zaprezentował BIG THREE – trzy krótkie, czarno-białe nagrania o oznaczeniach sugerujących, że zostały uzyskane za pomocą zaawansowanego sprzętu wojskowego. Był to wcześniej wymieniony FLIR i dwa bardzo podobne, wykonane przez pilotów związanych z grupą uderzeniową lotniskowca USS Theodore Roosevelt 21 stycznia 2015 roku, tym razem na Oceanie Atlantyckim u Wschodniego Wybrzeża USA. Tak jak FLIR dochrapały się trwałych przydomków: GIMBAL i GOFAST. Inaczej niż FLIR nie są wzbogacone jakimś kontekstem obserwacji i zeznań świadków.
I to jeszcze nie był koniec UFO-niespodzianek. Bowiem na scenę nie-obcą mu wkroczył rockman Tom DeLonge.
Za dwa tygodnie postaramy się sprawdzić, czy założona przez Gwiazdę Akademia faktycznie może zabrać do gwiazd?