Kim Byłeś Doktorze Mack? – Część III
Przewodnicy przewodników
Nie jest tajemnicą, że ludzie Zachodu religijne uniesienia, wizje czy metafizyczne kontakty z uniwersum zarezerwowanym dla istot z panteonów współczesnych systemów wierzeń czasami spychają do sfery zabobonu i nieprawidłowości psychicznych. Fenomen kontaktu z kosmitami jest otwarciem wrót do duchowości w najbardziej rdzennym, „prymitywnym” znaczeniu. Szamanizm, medytacja, leczenie energią i inne charakterystyczne dla pierwotnych „magików” „triki” stają się nagle nie tylko możliwe, ale i dostępne. Dlaczego tak się dzieje? Zdaniem Macka kontakt z poszerzonym kosmosem – dziś wystrojonym w szatki „obcych” – jest tym samym otwierającym na „czarodziejską rzeczywistość” czynnikiem, jakim był: kontakt ze światem bogów, duchów, totemicznych zwierząt (z ich kształtów „kosmici” wciąż chętnie korzystają), niematerialnych przewodników, wyniesionych wtajemniczonych mistrzów i wszystkich innych archetypicznych nie-ludzkich bytów, których w odpowiednich warunkach szczególni ludzie mogli spotkać w tymczasowych czaso-punktach skrzyżowań czasoprzestrzennych. Oni wciąż tam są, tylko my „nagle” jesteśmy zaskoczeni, gdy wkroczymy na takie skrzyżowanie.
Kiedy kosmici sfrunęli w spodkach na Ziemię, okazało się, że dla obeznanych z „krainą duchów” epigonów dawnych kultur jest to, cytując jednego z mackowych rozmówców: no big deal. Jeden z szamanów rdzenno-amerykańskich Wallace Black Elk na tyle zaakomodował w swój system wierzeń „nowe” latające spodki, że przekonywał, że znane mu i uczynne duchy podporządkowane Stwórcy, jeśli wie się jak poprosić, zaniosą go in no time dokądkolwiek będzie potrzeba. Również na Księżyc lub pokład tych małych spodeczków. A potem zabiorą z powrotem. Tego typu „skok do talerza” upraszczał brak dręczącego nas dualizmu świata materialnego i duchowego, które dla praktycznie wszystkich mistrzów dawnych kultur są nierozerwalnie splecione i nieodróżnialne. Zatem podróż fizyczna czy astralna – nie ma różnicy. Afrykańska tradycja kulturowa również oswaja kosmitów. Według pewnych podań istnieje w niebie 24 światów matczynych, Ziemia jest 25. To wyjątkowe planety. Stworzone, by dawać życie. Są niezwykle rzadkie i cenne.
Jak zatem u świtu XXI wieku do UFO-nautów nastawieni byli poznani przez Macka osobiście szamani, mędrcy plemienni i czarownicy? Ich zawiłe i poplątane ścieżki życiowe oglądane przez pryzmat współczesnej historii pokazują, że wcale niejednoznacznie.
MIĘDZY DŻUNGLĄ A SMITHSONIAN INSTITUTE
Pierwszym współczesnym pielgrzymem pogranicza między dychotomicznym XXI wiekiem a odwiecznym światem natury i duchów jest uczony a zarazem uzdrowiciel Bernardo Peixoto rodem z amazońskiej Brazylii. Młodość spędził w małej, rdzennej społeczności dżunglowej, gdzie szybko wpadł w oko czujnej starszyźnie jako kandydat na szamana – wyczulony na szepty przyrody i duchowe szmery. Pod okiem matki-uzdrowicielki szkolił się do tradycyjnego leczenia tak ciała, jak i ducha przy pomocy specjalnych roślin, ale i manipulacji energią żywych istot. Przy czym nieodzowna była życzliwość niematerialnych mieszkańców zielonego oceanu. Nie przeszkadzało mu to, by za zachętą ojca, białego chrześcijanina, kształcić się na księdza. Jednak ścieżka tę – bez spodziewanego może przez Czytelnika dramatu – porzucił lub przekształcił w drogę nauki, zostając cenionym antropologiem.
Uzyskawszy niezbędną po temu renomę i uznanie, tak ze strony rdzennej ludności lasu deszczowego, jak i ludu miast i mediów, przyjął na siebie niewdzięczną rolę negocjatora między tą pierwszą a nieszczerym brazylijskim rządem. Widząc swoją bezradność wobec katastrofalnej deforestacji, postanowił ubiegać się o pomoc sił potężniejszych – mianowicie białych duchów kapitalizmu mających swą siedzibę na kontynencie Północnej Ameryki nad rzeką Potomak, nieopodal Białego Domu. Zrobił doktorat i przeniósł się do Smithsonian Institute w Waszyngtonie. Zwracając uwagę amerykańskich włodarzy na postępujący zielony armagedon, nie zaprzestał praktykowania mądrości leśnego ludu związanego z leczeniem. Raz po raz wracał jednak do dżungli w poszukiwaniu wzmocnienia i harmonii, a także pomocy ze strony istot nieuznawanych przez białych. Aż jednego razu napotkał w zielonym gąszczu postaci nieoczekiwane.
Bernardo od dziecka oswojony był z tradycją przybyszów z gwiazd. Znał legendy o tym, że w odległej przeszłości z nieba przyleciał statek powietrzny nazywany huskerah, który przywiózł niewielkich załogantów – makuras – nauczycieli jego przodków. Humanoidy, które napotkał nie wydawały się jednak ani pomocne, ani nastawione na naukę. Zapytane uprzejmie skąd pochodzą (Bernardo miał na myśli różne zakątki królestwa duchów), uzyskał zbijający z tropu komunikat: „przychodzimy znikąd”. Takiego expose szaman wprawiony w spirytualistycznych kontaktach i zaznajomiony z mieszkańcami niematerialnej krainy zupełnie się nie spodziewał. Właściwie stało ono w tak potężnej sprzeczności z jego dotychczasową wiedzą o wszechświecie (materialnym i nie), że spowodowało wieloletnie poczucie zagubienia i szoku, wymagające wewnętrznych poszukiwań i terapii. Bo co to znaczy: „przychodzimy znikąd”?
Po trwającym jakiś czas kontakcie (niepamiętanym) odnalazł się wycieńczony w dżungli. Dotąd kojącej symfonią przyrody, teraz być może po raz pierwszy nieco mu obcej. Szukając wyjaśnień na temat spotkania plasującego się poza zapoznanymi zasadami funkcjonowania duchowego uniwersum, został wreszcie pouczony przez starszyznę. Okazało się, że miał nieszczęście spotkać najbardziej tajemnicze ze wszystkich duchów tzw. ikuya – wysłanników Najwyższego Ducha traktowanych z rezerwą i obawą. Plemienne wspomnienie kojarzyło ich z szarymi, wyłupiastookimi chudzinami. Istoty te są tabu tak głębokim, że nie wolno wypowiadać ich nazwy w rozmowie z kimś nie w pełni zaufanym i biegłym w plemiennej tradycji.
Zaskakujące spotkanie z ikuya, początkowo niepokojące i burzące porządek królestwa duchów, przepracowane przez szamana doprowadziło go do głębszego zaangażowania w połączenie wysiłków i koncepcji różnych plemion. Przyjął założenie (pocieszające go), że zintensyfikowane intruzje ikuya są spowodowane kończącym się cyklem plemiennego kalendarza. A także związane z pogłębiającą się dewastacją środowiska przez ludzi odciętych od duchowego bogactwa, niedoceniających i nierozumiejących życia. Tym bardziej Bernardo zdwoił wysiłki powołania koalicji amazońskich plemion, aby skuteczniej przeciwstawić się kapitalistycznemu biznesowi i jego politycznym marionetkom. Wiedziony tym celem, zawędrował w głębiny dżungli, nawiązując kontakty z plemionami dotąd nie tylko odseparowanymi od globalnej cywilizacji, ale i od innych plemion. W trakcie tych odwiedzin przekonał się, że również te odcięte od reszty planety, zharmonizowane z przyrodą społeczności są nawiedzane przez nieznane byty i stworzenia nie do końca pasujące do świata duchów. Odwiedzają je światła z nieba, humanoidy i manifestują się im dziwne sowy.
Nigdy nie wyzbył się dysonansu poznawczego spowodowanego przez ikuya.
Indianin – obcy wśród naszych
Kolejną osobą kroczącą po rozmytym pograniczu łączącym świat materialny z krainą istot duchowych jest rdzenny północny Amerykanin Sequoyah Trueblood, przez większość swojej drogi życiowej pełnej udręki używający imienia Stephen. Na pogranicze światów dotarł z ogromnym trudem, niemal cudem. Urodziwszy się w tragicznym dla swego ludu okresie historii Stanów Zjednoczonych, nie poznał jego dumnych tradycji. Poznał za to dręczenie ze strony swojej rozpitej, zniszczonej psychicznie i fizycznie czerwonej rodziny. A trafiwszy do ośrodka wychowawczego, zaznajomił się również z dręczeniem jego białych opiekunów. I czerwone i białe tortury przybierały też formy seksualne. Latami w jego obitej głowie dźwięczały szyderstwa białej nauczycielki szufladkujące go jako „leniwego i głupiego Indianina”. Jedyną otuchą były metafizyczne doznania w przyrodzie, przynoszące młodzieńcowi poczucie spokoju i przynależności. Gdy podrósł, został marine i trafił do Wietnamu, bo co innego miał ze sobą zrobić?
Wietnamska dżungla przetransferowała ofiarę rasizmu w obsesyjno-fobiczne środowisko podsycone rasizmem w stosunku do wroga i napędzane środkami psychoaktywnymi, od których – jak reszta chłopaków – błyskawicznie się uzależnił. Zamiast dawek szamańskich substancji przyjmował koktajliki nie tylko rozprowadzane za przyzwoleniem władz „jego” kraju, ale przezeń na potrzeby „rynku wojennego” produkowane. Od świtu do zachodu i od zmierzchu do brzasku południowoazjatycka dżungla pulsowała zielonymi fantazmatami, rozbłyskami flar i ciał trafionych, podczas gdy Sequoyah zanurzał się w surrealistycznym kolażu doznań. Po powrocie z frontu niemal od razu trafił do więzienia za posiadanie nielegalnych substancji, bo gdzie miał trafić?
Po wyjściu starał się jakoś żyć. Tułał tu i tam, (za) często popadał w konflikt z prawem, by uniknąć kolejnej odsiadki. Czmychał ze stanu do stanu, ale w końcu dopadła go karząca sprawiedliwość i wrócił za kraty. Za nimi zaznajomił się z biciem i stosowaniem sodomii wobec więźniów przez strażników więziennych, ale nie tylko. Kolejne miesiące zamknięcia poświęcił nauce jogi i hinduistycznej drogi życiowej. Przeszedł na wegetarianizm i przyjął założenie niesienia pomocy duchowej „ludziom prostej drogi” (białym) i „ludziom koncentrycznej drogi” (rdzennym) po wyjściu z więzienia. Zwłaszcza zadeklarował oddanie się przeciwdziałaniu męskiej przemocy względem kobiet. Zaprawdę, mógł zrobić co innego!
Doświadczenie o charakterze ufologicznym Sequoyi jest na tyle skromne i jednostkowe, że tak naprawdę może służyć jako ciekawostka w jego długiej, zawiłej i wyboistej drodze z dna na pogranicze. Któregoś dnia, w normalnych amerykańskich okolicznościach, został zabrany spodkiem na inną planetę. Jego przewodnik był niebrzydkim humanoidem o androgenicznej naturze, podobnym jegomościom z doświadczeń kontaktu lat 50. i 60. Sequoyah zwiedził przepiękne miasto wkomponowane w przyrodę, napędzane wolną od zanieczyszczeń energią, i uczestniczył w urzekającej ceremonii małżeńskiej (rasa zamieszkująca metropolię była dwupłciowa). Sequoyah nie rozróżnia obcych od reszty duchów, twierdzi, że to tylko semantyka białych.
W czasach wydania Paszportu Sequoyah koncentrował się na nauce i praktykowaniu tradycji rdzennych Amerykanów, które sam dopiero poznawał. Zwłaszcza rytuału tańca słońca trwającego kilka dni i doprowadzającego ciało do wyczerpania, a umysł do wyzwolenia z okowów materialnego świata. Popadał przez to znowu w konflikty z prawem, bo w niektórych stanach sundance, czyli taniec słońca, pozostawał niedozwolony.
Biali, czarni i szarzy – epopeja o obcej agresji
W wielu krajach na przełomie wieków pulsowała przemoc na tle rasowym. Jednym z nich była Republika Południowej Afryki, do której zbłąkał się nasz poczciwy amerykański doktor w ramach wielkiego zamieszania wywołanego lądowaniem UFO na terenie szkolnym Ariel w Ruwie, niedaleko Harare, stolicy Zimbabwe (patrz. POWRÓT DO RUWY, tekst w przygotowaniu). Praktycznie z lotniska został zwinięty do studia telewizyjnego, gdzie opowiadał o UFO w Afryce. Wtedy został przyuważony przez zaufanych jednego z najbardziej wpływowych południowoafrykańskich szamanów i wodzów duchowych, który uznał, że z tym białym trzeba pogadać. Zatem nasz dżentelmen został zapakowany na terenowy samochód i wyboistą drogą zawieziony do wsi położonej na granicy nowo spreparowanego przez rząd parku narodowego, z którego mieszkańcy zostali właśnie przesiedleni. Był to kolejny akt w niekończącym się od dekad dramacie biało-czarnej przepychanki rozrywającej RPA od środka. Jednak nie o oprawcach o białej lub czarnej skórze gospodarz chciał się rozmówić z przybyłym naukowcem. Chodziło o skórę szarą.
O agresji szaman i wódz Credo Mutwa (zwany Baba Mutwa) wie wszystko. Przetrwał bicie, prześladowanie, zamieszki, postrzał… Przyznaje się do jednej sytuacji, w której autentycznie się bał: kiedy nienawistny tłum przygotowując go do spalenia, oblewał go łatwopalną cieczą. Jego droga życiowa wydaje się maratonem cierpień i dramatów, w którym nie brakowało też duchów i istot określanych przez białych jako kosmici. W dzieciństwie doświadczał ich przyjaźni, uważał za pomocników. Te stworzenia miały błękitny kolor skóry. Później nastąpił czas horroru znanego i białym, i czarnym, i osobom z każdej grupy etnicznej – czas istot szarych.
Ten gwiezdny lud jest dobrze znany Afrykanom różnych plemion i tradycji. Doceniany za wiedzę i magiczną potęgę, ale nie za charakter ich kontaktów z ludźmi. Nazywa się ich mantidane. Nawet pojawia się tłumaczenie tego terminu jako kosmiczne małpy. Według Afrykanów są jedną z 8 kosmicznych ras, które odwiedzają ludzi, i mantindane są najgorsi. Zdaniem Mutwy to paralelne nam stworaki – pochodzące z Ziemi i ją równolegle z nami, florą i fauną zamieszkujący. Niby troszczą się o ziemski ekosystem, ale ich pobudki są egoistyczne. Uważa ich za pasożytnicze istoty żerujące na naszej sferze emocjonalnej (patrz: KARLA), a także podejrzewa o bycie homo sapiens pochodzącym z przyszłości.
Ich zainteresowania są identyczne tak w metropoliach Europy i Ameryki Północnej, jak i w spalonym upałem buszu i dusznej dżungli: chcą naszych jajeczek i spermy. Mutwa wiąże niektóre tradycyjne elementy strojów afrykańskich, np. Masajów, z rytualną ochroną przed aktywnością mantindane, wskazując na ich niepraktyczne osłony na krocza. Stwory te są odwieczne i nigdzie się nie wybierają. Na liście uprowadzonych przez nie są sławy, m.in. wódz Zulu Chaka. Mutwa osobiście czuł się przez te pokraki bezdusznie kontrolowany i ukierunkowywany. I to w sposób, który dla nich nie miał żadnego znaczenia, a jemu rujnował życie. Działo się tak za sprawą ich „daru” – umiejętności dostrzegania fragmentów przyszłości, które wpędzały go w koleiny losu pełne cierpienia i rozpaczy. Doświadczenie południowoafrykańskiego szamana nie różni się od amerykańskiego spirytysty Teda Rice’a, który też był prześladowany przez wrażenie, że całego jego życie zostało przez te poczwarki zaplanowane i jest odgrywane bez jego wpływu (patrz: NIECHCIANY PRZYPADEK).
Przemyślenia Afrykańczyka różnią się od perspektywy jego odpowiedników z obu Ameryk. Za to co do detalu wpisują się w doświadczenia „zwykłych uprowadzanych” – Mutwa również doświadczył SU z całym impetem jego brutalności i obrzydliwości. Przypadek nastąpił podczas jego wędrówki przez zharmonizowaną z nim afrykańską przyrodę. Zaczął się od sfazowania jego otoczenia skutkującego wrażeniem nazywanym „Czynnikiem Oz”. Jest to zanik wrażeń zmysłowych charakterystycznych dla normalnego otoczenia. W tym przypadku tym bardziej niesamowity, bo uciszający afrykańskie królestwo przyrody, a nie nasze przycięte resztki oryginalnych środowisk.
Mutwa bez lądowania, bez snopu strumienia teleportacyjnego, bezceremonialnie został przemieszczony jak za pstryknięciem do laboratorium wypełnionego technologicznym badziewiem. Praśnięty na lodowaty stół do badań, gdzie zleciały się do niego wielkogłowe Zety/Szarzy robotnicy – najbardziej typowi z typowych, prosto z okładek popularnych filmów i książek o UFO (nieznanych Mutwie). Zbaraniały szaman został poddany wszystkim szarym procedurom medycznym, wpychany w świadomościowy stan zwierzątka laboratoryjnego. Następnie przyprowadzono mu lalko-podobną kobietkę-kosmitkę, z którą został zmuszony do upokarzającej kopulacji. Mało tego było „duszkom” mantindane. Zainstalowali na jego członku jakieś ustrojstwo i rozpoczęli pobór nasienia, bolesny i męczący, w toku którego jego penis został uszkodzony i długo jeszcze zamiast zdrowego wytrysku strzykał boleśnie jakąś krwawą pianą. Ale przyjezdni z duchowej krainy jeszcze nie skończyli. Obrzydzili zmaltretowanego szamana przezroczystymi pojemnikami czy workami z krwawą substancją, w której taplały się ludzkie embriony czy płody. Odwodnionego i skrajnie wyczerpanego wyrzucili prosto w symfoniczny krajobraz afrykańskiej przyrody.
W przeciwieństwie do swoich „kolegów po fachu” afrykański szaman nie akomoduje swojego doświadczenia do większego systemu duchowej celowości. Przeciwnie – od dekad cierpi z powodu gniewu na jego sprawców i na brak sensu zadanego mu cierpienia. Jego uprowadzanie ani nie miało celów edukacyjnych, ani nie wzmocniło jego mocy. Nie było też karą za złamanie jakiegoś tabu czy przekroczenie jakichś uświęconych zasad. Było – po prostu – realizacją tradycyjnego SU, za nic sobie mającego, że jego ofiara jest za pan brat z duchami, a nie funkcjonuje w świecie rachunków i podatków.
Ten jedyny przypadek w Paszporcie na jeden rozdział odwraca uwagę od Mackowej interpretacji całego fenomenu jako traumatyzującego-w-rozwojowym-celu zjawiska, w którego centrum jest ludzka transformacja, i zwraca ją w kierunku frustrujących przypadków badanych ongiś przez Karlę Turner (patrz: KARLA). Jej prace jednak wygodnie przemilcza, cytując za to wachlarz badaczy o perspektywie niesprzecznej z jego własną.