Zgubne przejawy UFOmanii, czyli niespodziewany powrót Roberta Bernatowicza – część I
Rok 2023 jak dotąd rozpieszcza osoby zainteresowane fenomenem UFO. Zimą miało miejsce wielkie strzelanie do UFO nad Ameryką Północną. Które zaczęło się w wyniku dokładniejszego przepatrzenia nieba nad kontynentem po tym, jak w tamtejszą przestrzeń powietrzną wleciał chiński balon szpiegowski. Na wiosnę zaliczyliśmy tajemnicze drony nad polskimi lotniskami i znikające balony. Powołanie pierwszej oficjalnej komisji NASA do badania UAP. Przelot tajemniczego światła zaobserwowany przez policję w Las Vegas, a następnie tamże zgłoszenie o tajemniczych istotach w ogrodzie jednej z posesji. Latem przesłuchania przed amerykańską komisją senacką wiarygodnych świadków zeznających na temat obserwacji UAPów i rzekomego przejęcia przez amerykański kompleks militarno-przemysłowy wraków nieznanych statków, a nawet zwłok nieludzkich istot z ich pokładów.
Wakacje przyniosły również UFO-bombę w naszym kraju – z dawna przygasła gwiazda rozbłysła na nowo ze zwielokrotnioną siłą. Nie na niebie, lecz w polskim Internecie, napędzona nowym paliwem youtuba i social mediów.
Chodzi o medialne tournée Roberta Bernatowicza, wraz z którym UFO zawitało do polskich podcastów zajmujących się na co dzień poważnymi sprawami społecznymi, kulturalnymi i politycznymi. Zapraszam do analizy przyczyn, przebiegu i skutków ponownego odkrycia założyciela Fundacji „Nautilus”, nazwanej tak na cześć słynnego książkowego okrętu podwodnego; poczynając od pytania, skąd tenże na polskie wody przypłynął i dlaczego przez kilkanaście lat pozostawał w zanurzeniu?
„Złota” era ufologii polskiej
Wprost zza żelaznej kurtyny spodki przybyły do świadomości obywateli PRL–u już w latach 50. W społeczeństwie rozdartym między uciśnionym katolicyzmem a panoszącym się agnostycyzmem bardzo szybko wylądowały w pewnej specyficznej niszy spragnionej czegoś nowego, ciekawego, odwracającego uwagę od ponurej codzienności. W ślad za UFO pojawili się badacze, nie tylko prezentujący na polskim rynku osiągnięcia kolegów z Zachodu, ale badający rodzime przypadki, które zaczęły się mnożyć. Wśród zasłużonych, którzy nadawali ton polskiej ufologii, znaleźli się między innymi: nestor Lucjan Znicz, Kazimierz Bzowski, Bronisław Rzepecki czy Emma Popik.
W latach 70. i 80. fenomen hulał po Polsce ludowej, stając się powszechnie znany i lubiany. Na scenę wkroczyli nowi badacze na czele ze Zbigniewem Blanią-Bolnarem. Jego badanie przypadku emilcińskiego (POWRÓT DO EMILCINA) było przykładem – w odpowiedniej skali – naukowej próby rygorystycznej analizy, której nie powstydziłby się sam Alan Hynek. Zresztą to on był dla Blani „przewodnikiem” w dziedzinie metodologii. Wzrost ilości materiału wywołał wprost proporcjonalny wzrost zainteresowania. Nastąpił wysyp klubów ufologicznych zrzeszających rosnącą liczbę pasjonatów i badaczy.
Szczyt polskiej ufomanii nastąpił w latach 90. Magazyn „UFO” w kioskach, półki księgarni dosłownie uginające się od wreszcie przetłumaczonej zagranicznej literatury, kongresy, zjazdy, badania, wydarzenia. W nurcie badawczym dominował wątek przybyszy z kosmosu przylatujących na pokładach materialnych, gwiezdnych pojazdów. Niemniej na obrzeżach tych rozważań snuły się ezoteryczne wątki paranormalne, bardzo często obecne w doświadczeniach z fenomenem. Poszerzenie świadomości, manipulacje energiami, geomancja, ciała astralne, widzenie aury i przyszłości – te tematy zaczęły poniekąd wkradać się w „poważne badania nad UFO”, które dotąd traktowano niemal jak geologię lub fizykę, nie zostawiając miejsca na duchowy charakter doświadczenia lub poświęcając mu ściśle empiryczną uwagę.
I wtedy pojawiły się kręgi w zbożu.
Przypływa Nautilus
W Anglii na przełomie lat 80. i 90. XX w. kręgi powstawały, zdałoby się, na co drugim polu, by stać się światową sensacją. Niewielu jednak spodziewało się, że upatrzą sobie też akurat wioseczkę w Polsce i zamieszają w głowach bogu ducha winnym mieszkańcom i badaczom UFO. Wylatowo (W KOSMICZNYM KRĘGU) stało się na początku XXI w. hotspotem, do którego przez kilka letnich sezonów ściągali entuzjaści spragnieni wyjaśnienia tajemnicy artystycznych formacji pojawiających się na okolicznych polach. Wielu z nich było bardzo młodych. Można sobie wyobrazić, że było coś niesamowicie fascynującego i podniecającego w całonocnych patrolach i ściganiu umykającego zjawiska z telefonem w ręku, słuchając niemal na żywo doniesień o kolejnym zdarzeniu w upalne letnie noce. Można również zaryzykować stwierdzenie, że na wylatowskich polach rozwijał się szczególnie ezoteryczny sposób postrzegania UFO, w którym idealnie odnalazła się grupa osób związana z niedawno założoną Fundacją Nautilus. Na jej czele stanął charyzmatyczny kapitan – brodaty i niestrudzony Robert Bernatowicz.
Od razu rozwinął swoje medialne umiejętności, w czym wydatnie pomogła mu wyśmienita emisja głosu – był stworzony do audycji radiowych, w których opowiadał o fantastycznych historiach. Wieczorami wsłuchiwały się w jego gawędy miliony (sic!) słuchaczy radia Zet. Wielu do dziś wspomina ten nastrój, tę atmosferę, ulegając UFO-nostalgii, do czego przyznają się w komentarzach do dzisiejszych podcastów i wywiadów. Bernatowicz opowiadał Polakom nie tylko o UFO, ale generalnie o tajemniczych, mniej lub bardziej wiarygodnych sprawach, na które ludzkość nadziała się kiedykolwiek i gdziekolwiek. Pozostaje to kwestią dla socjologa lub medioznawcy, ale wydaje się, że dla słuchających przeważnie ważniejsza od odpowiedzi była sama tajemnica. Wylatowo było jedną z nich.
„Ekipa” Bernatowicza od razu wkroczyła w wylatowskie kręgi z podejściem przedkładającym duchowe i intuicyjne poznanie nad mierniki i aparaty lub co najmniej traktującym je na równi. Nie spodobało się to części środowiska, która wolała nie sprowadzać badania fenomenu do odczuć i przeczuć, lecz badać materiał dowodowy. Miarka się przebrała, gdy grupa wylatowskich badaczy, wśród których nie zabrakło Bernatowicza, zaprezentowała serię zdjęć, na których zarejestrowano świetlne plamy, przedstawiając je jako UFO, które zleciały się do osób przywołujących je mantrami. Doszło do sporów, których odpryski trafiły nawet na łamy kwartalnika „UFO”, mimo że jego redakcja raczej dbała o to, by wzajemne animozje i tak kontestowanego środowiska pozostawały ukryte pod dywanem.
Niektóre ujęcia prezentowane przez Roberta Bernatowicza na tłumnych spotkaniach miały rzekomo przedstawiać niewyjaśnione nitki świateł, identyfikowane przez niego jako „receptory” lub „rozwarstwienie rzeczywistości”. Tymczasem osoba obeznana z nocną fotografią bez trudu oceniła je jako ślady świetlne pozostawione na negatywie przez znajdujące się w oddali lampy jarzeniowe. Rozmazane, bezkształtne twory świetlne, w których dopatrywano się kosmicznych pojazdów czy nawet jednego pojazdu, podejrzanie przypominały owady przemykające tuż przed obiektywem (G. Dawid, D. Trela, Wylatowskie obserwacje i zdjęcia UFO, „UFO” nr 2 (54) z 2003 roku, s. 24-43; Hurij I. Wylatowskie zdjęcia, „UFO” nr 1 (57) z 2004 roku, s. 52-57). Nic nie dało racjonalne tłumaczenie. Krytyków oskarżono o złe nastawienie. Jest to metoda, która do dziś pojawia się w sprawach, które zagarnęło środowisko „Nautilusa”. Czasem zasłużenie, a czasem „na bezczela” – jak w przypadku Emilcina.
Cała naprzód!
Niezależnie od mantr i preferowanego nastawienia badaczy kręgi przestały się pojawiać. Wylatowo się skończyło, a wraz z nim pole (nomen omen) do działań Nautiliusa. Jego załoga sięgnęła zatem po polski przypadek wszechczasów – wydarzenie w Emilcinie (POWRÓT DO EMILCINA). Problem w tym, że niewiele pozostało podówczas jeszcze do zbadania. Zatem w dość niejasnych okolicznościach postawiono materialny, fizyczny pomnik, choć nie za bardzo wiadomo czemu (zdarzeniu?). Środowisko zgromadzone wokół Nautilusa od czasu do czasu przypomina, że ich zdaniem tajemne siły wciąż nawiedzają to miejsce, splatając historię Jana Wolskiego z lokalnym folklorem, diabłami i magicznymi kamieniami. Kilka lat później grupa ta obrzuci błotem Bartosza Rdułtowskiego, autora książki Tajne Operacje. PRL i UFO, którego pracy śledczej próbującej ustalić alternatywne wyjaśnienie emilcińskich zdarzeń nie można zarzucić wielu błędów metodologicznych (w przeciwieństwie do jego wniosków i maniery, stawiającej w świetle jupiterów bardziej samego autora niż badany przypadek). Dla Nautilusa nie było i po dziś dzień nie ma miejsca na dyskusję. Dziś Robert Bernatowicz w swoich podcastach nie wymienia nazwiska Rdułtowskiego. Mówi o nim per „hejter”, prezentując w zasadzie dokładnie to zachowanie, które mu zarzuca.
Wydaje się, że nawet kultowy Emilcin nie zdołał wzbudzić oczekiwanej sensacji, która napędzałaby śruby okrętu Nautilus. I wtedy „z nieba” spadły Zdany! Mała miejscowość przy trasie szybkiego ruchu Siedlce–Terespol w zimie 2005/2006 stała się areną dla zdarzeń unikalnych w skali planety. Na wymienionej trasie gasły silniki aut, a w domach urządzenia elektryczne, podczas gdy obserwowano UFO strzelające promieniem do przewodów dostarczających do wsi prąd. Groza przybrała takie rozmiary, że w teren ruszyły bojówki chłopskie gotowe wrażych kosmitów co najmniej obić. Do drzew i słupów przybijano ogłoszenia w stylu znaj wroga z podobizną szaropodobnego kosmity (jednak w zielonym kolorze) informujące, że podejrzany jest niebezpieczny i ma od 80 do 200 cm wzrostu. Czarę goryczy przelało pojawienie się na sympatycznych świnkach znaków, podobno identycznych z formacjami w zbożu, uczynionych zwierzętom nieznanym sposobem przez gnębicieli osady. Aż wreszcie jeden z mieszkańców Zdanów wszedł na pokład prześladowczego obiektu, czego efektem były „pierwsze zdjęcia z wnętrza UFO”.
Wszystko to kwieciście opisywano na łamach poczytnego tabloidu „Fakt”. Bojówka chłopska groźnie pozowała do zdjęć, gospodarze celowali palcami w niebo, wskazując „o tu było”, a strażnicy wsi przywieszali do pnia lub słupa wyżej opisane ogłoszenie. Świnka zaś dumnie prezentowała ryjek przed obiektywem. Całość wygląda jak znakomita jarmarczna UFO-historyjka, skrojona pod gusta czytelnika spragnionego możliwie jak najbardziej lekkostrawnej sensacji. Nie zwiodło to jednak niezawodnego łowcy tajemnic – Roberta Bernatowicza.
Nautilus się zanurza
Z perspektywy czasu trudno dociec, jaki był stosunek ekipy badawczej okrętu podwodnego do trwającej tygodniami „faktowej” inwazji na Zdany. Wydaje się, że upatrzyli sobie oni jedno wydarzenie z całego cyklu i rzucili na nie wszystkie swe uduchowione siły.
Historia o zatrzymaniu na feralnej trasie dwóch pojazdów wpisuje się w styl artykułu, który na jej temat powstał w wydaniu „Faktu” z 20 grudnia 2005 roku autorstwa osób podpisanych jako Momar, AW: Ufo lata nad Mazowszem. O jednym z owych samochodów po dziś dzień nie da się powiedzieć nic więcej niż to, że był tym większym i na „ruskich blachach”. Drugim zaś miał być polonez wiozący dwóch policjantów. Tożsamość jednego z nich pozostaje ukryta za klauzulą niejawności, jednak jest nam przypominane, że był to „ktoś wielce ważny”. Drugim miał być bohater jednego z artykułów „Faktu”, niejaki Maciej Talacha, którego Pan Robert bez ogródek nazwał w jednym z niedawnych podcastów „byłym eSBekiem”.
Nie dość, że stanął im samochód, rujnując perspektywę dobrej zabawy (panowie bowiem – jako rzecze Bernatowicz – śmigali do agencji towarzyskiej), to jeszcze zaobserwowali krążące wokół nich UFO. I to nie byle jakie: metaliczne, połyskliwe niczym dwie miski szczepione w jeden okrągławy kształt. Miało ono zataczać nad nimi okręgi przez 30 minut (w innej wersji przez 10), czego efektem jest seria 8 (w innej wersji 6) wyśmienitych (jak reklamowano) zdjęć z aparatu należącego, chyba, do tego „ważnego policjanta”. Czy w tym czasie inni użytkownicy drogi coś widzieli? Czy im też „zatrzymało samochody”? W niedużej odległości znajduje się kilka domów i budynków gospodarczych, czy ktoś z ich mieszkańców coś widział? Co się stało z miskowym UFO – zniknęło, odleciało? Co zrobili zaraz po obserwacji świadkowie? Czy pojechali tam, gdzie ich ciągnęło, czy też dziwne zdarzenie wybiło ich z nastroju? Nie wiadomo.
Być może pozazdrościwszy sławy przypadkowi Emilcina, który Blania-Bolnar ogłosił niegdyś twierdzą nie do zdobycia, członkowie grupy Nautilus (a zwłaszcza jego niestrudzony kapitan) okrzyknęli Zdany przypadkiem nad przypadkami. Sypał się on jednak od początku w rękach i rozpadał w oczach. Jedyny ujawniony świadek i zarazem uczestnik przewijał się w artykułach „Faktu” nakręcających atmosferę grożącej kosmicznej inwazji, co czyniło go mało obiektywnym. Dodatkowo motał się w wersjach. Inni świadkowie? Znani, nieznani? Przesłuchani, nieprzesłuchani?
Z której strony nie spojrzeć, obiekt na zdjęciach wyglądał i wciąż wygląda jak miski. By udowodnić, że nimi nie był, Nautilus nakupił misek i pozczepiał je ze sobą tak, że wyglądają jak obiekt na zdjęciach. Dowodem na prawdziwość obiektu mają być fotomontaże – nałożone na zdjęcie ze Zdanów fotografie „badaczy” trzymających miski w różnych odległościach od aparatu umiejscowionego ponoć w tym punkcie, z którego zrobiono pierwsze zdjęcia. Miski mają niknąć w oddali w przeciwieństwie do dużego i prawdziwego miskUFO. Nie dowodzi to jednak zupełnie niczego, zwłaszcza że sam świadek i główny badacz ewidentnie mieszają się w zeznaniach co do wielkości obiektu (od 1,8 m do 3,3 m). Wątpliwości wzbudza też kąt i kierunek, pod którym zrobiono wszystkie zdjęcia – takie same dla każdej fotografii, mimo że podobno miskowe cudo okrążało świadków. Co więcej, zdjęć nie badała chyba żadna niezależna firma czy laboratorium. Powód: ich złe nastawienie! Podobno komentowali je jacyś dwaj eksperci od zdjęć – do tego wątku powrócimy.
Nie owijając w bawełnę tuż po ogłoszeniu zdańskiej rewelacji, niezależni ufologowie zdystansowali się od niej, diagnozując ją jako oszustwo. Każdy, kto starał się w sprawie ustalić więcej szczegółów, był bezpardonowo atakowany przez osoby związane z Nautilusem, czego apogeum nastąpiło na forach internetowych. W atmosferze skandalu Fundacja powoli zanurzała się wraz ze słabnącym zainteresowaniem fruwającymi miskami. Pozostawała w głębinach, pozwalając nowemu pokoleniu rzetelnych badaczy kontynuować swoje poszukiwania. Czynili oni to jednak z dala od mediów o większym zasięgu. A właśnie w nich nagle i niespodziewanie nastąpiło wynurzenie zapomnianego Nautilusa pod postacią – a jakże – jego czarującego kapitana. Zostawmy go jednak na chwilę, by przygotować kontekst do analizy jego najnowszych wystąpień. Siłą rzeczy będzie nim smutna parada UFO-oszustw – kilka przykładów wybranych z większego zbioru, choć nie tak potężnego jak mogłoby się wydawać.