TO JESZCZE JEDNO RANCZO – część II

TO JESZCZE JEDNO RANCZO – część II

Recenzja książki Edmonds John, MacDonald Bruce, Stardust Ranch. The Incredible True Story, BCI 2020

Część II: Bitwa co najmniej pięciu armii

VERTIGO

Ujawnienie się Johna w Internecie jako pogromcy potworów wywołało zrozumiałe zamieszanie wokół jego osoby oraz rozsławiło Ranczo na dobre i na złe. Stał się obiektem zainteresowania potężnych sił – tak ziemskich, jak i nowych paranormalnych. Przedstawicielem tych pierwszych stał się ówczesny właściciel Rancza Skinwalkera – znany finansista Robert Bigelow, który – jakże inaczej – postanowił dokupić do kompletu to drugie niesamowite ranczo, być może planując kolekcję. Od zmonopolizowania własności paranormalnych gruntów powstrzymał go John, niezadowolony z proponowanej mu ceny i oskarżający Bigelowa o różne ciemne sprawki. Rzekomo na terenie Rancza padły też strzały – tym razem w kierunku Johna – jednak sprawy tej i jej podobnych, których było niemało, nigdy nie udało się wyjaśnić.

W poszerzonym kosmosie naraził się natrętnym bytom wcielającym się na Ziemi w osławionych (i ośmieszonych skutecznie w popkulturze jako „Faceci”) Ludzi w Czerni. Przemieszczając się jak zawsze czarnym pojazdem, para tych niesympatycznych typów nękała Johna i jego sąsiada – dosłownie przenikając przez zamkniętą bramę Stardust (co raczej sugeruje ich zdolność do dematerializacji niż VRS) – i zakazała publikacji jego doświadczeń. Bardziej typowe dla rancza aktywności także trwały dalej. Czasem do stałego repertuaru osobliwości dołączały nowe elementy jak widywany z daleka pękaty humanoid przypominający znanego z logo i reklam Michelin Mana. Postać ta wydaje się wręcz sympatyczna w stosunku do podobno obserwowanych na trzecim z paranormalnych rancz (o którym najmniej wiadomo – Bradshaw Ranch (patrz: link Bradshaw) dinozaurach, w serii popularnych filmów amerykańskiego Autora identyfikowanych jako „raptory”.

„WOJNA ŚWIATÓW” I „EGZORCYSTA” W JEDNYM

Parada maszkar i kolekcja dziwacznych wydarzeń nie zapowiada wielkiego kulminacyjnego momentu przesilenia – tak dla książki, jak i dla historii rancza. Nic też nie przygotowuje czytelnika na nagłe wyjście nieśmiałych zjawisk paranormalnych „z szafy” i odegranie prawdziwego spektaklu – praktycznie bez precedensu w annałach ufologii. Nic. Aż do wkroczenia na scenę Brandy Howe, przedstawionej nam przez Johna – jak w innych przypadkach – krótką notką zaczerpniętą z Wikipedii. Dowiadujemy się z niej, że mamy do czynienia z ekspertką m.in. od zjawisk mediumicznych, aromaterapii oraz reiki. Niemniej ważną od niej samej jest osoba, która ją na Ranczo wysłała i opłaciła jej wyczyn. John opisuje historię życia jej pracodawczyni Cynthii Crawford jako pełną dziwacznych legend z folkloru ufoversum. Ten biograficzny wtręt łączy w sobie styl opowieści o nazistach z Antarktydy spikniętych ze złymi jaszczurami z kosmosu. Wykładając swoją alternatywną historię II wojny światowej i jej następstw, Edmonds nie odmawia sobie nawet odnośnika do filmu „Captain America. The Winter Soldier”. Jeżeli taki wstępniak ma w jego odczuciu uwiarygodniać wydarzenia opisane w następnym rozdziale – zawodzi zupełnie.

31 lipca 2011 roku zostaje wyznaczony jako cezura całej historii tego szczególnego obszaru, na którym położone jest Ranczo, i jego paranormalnej aktywności. Brandy Howe dokonuje na nim czynów, dzięki którym John przyrównuje ją do Gandalfa z „Władcy Pierścieni”. 

Na początek uwalnia uwięzionego dotąd w budynkach Stardust ducha młodzieńca-samobójcy. Następnie otwiera portal do innej czasoprzestrzeni, przez który przybywają trzej krzepcy kosmici-wojownicy – Sirianie uzbrojeni w miecze (według Johna powszechne we Wszechświecie jako symbole prawdy i walki o nią). 

Następnie przy pomocy inkantacji w nieznanym języku zmusza flotę statków kosmicznych do zrzucenia kamuflażu w formie widoku chmur. Należą one do prześladowców mieszkańców Stardust Ranch, których identyfikuje jako odszczepieńczy odłam Szarych. Czoła im stawia druga flota sojuszników Brandy należąca do dobroczynnych ras. Bitwa powietrzna jest kolosalnych rozmiarów (niektóre statki są podobno wielkości miasteczek) i widziana przez licznych świadków. Jej efektem jest uderzenie pioruna porażające Brandy, wywołujące u niej liczne zaburzenia, w tym amnezję. Złośliwi Szarzy zostają jednak odparci i wysłani do „kosmicznego poprawczaka”, nie znikają jednak z farmy, stają się za to mniej niszczycielscy. Oszołomiony John otrzymuje zaś dar łączności z istotami wysublimowanymi i szlachetnymi.

RANCZER WKRACZA DO LSM

Trzej Sirianie, którzy przybyli wesprzeć Brandy w odparciu Szarych, zostają przez Johna opisani jako przejaw zjawiska walk-in – wchodzicieli, obcych jestestw duchowych, które na pewien czas zajmują ciało człowieka, nadając mu ponadludzkie właściwości. Jednak zarówno termin ten, jak i relacja pomiędzy poszerzonym kosmosem a ludźmi zdającymi się być stamtąd wydają się bardziej niejasne. Dlatego jako walk-inów określa się też inne grupy wykazujące cechy ludzkie i mocny związek z Innymi. Dzięki zawiązanemu kontaktowi z eterycznymi mieszkańcami kosmosu – w tym Andromedanami – John Edmonds otrzymuje niemałą dawkę wewnętrznej wiedzy na temat zjawisk przez naukę nieznanych. Już wie na przykład, że przyczyną enigmatycznych zajść na Stardust (i w innych miejscach kumulacji paranormalnej aktywności) jest nagromadzenie się na jego obszarze portali. Pod tym pojęciem John opisuje wrota z jednej przestrzeni/planety/planu do naszego tu i teraz. Portal może być też tunelem w czasie, John i Joyce razem zaświadczają jakoby w ich domu nagle znikąd wyłonili się dwaj rzymscy centurioni. Zdecydowanie koresponduje to z koncepcjami Toma Dongo, prawdziwego portalo-maniaka okolic Bradshaw Ranch (patrz: RANCZO BRADSHAW tekst w przygotowaniu).

Edmonds poświęca niemało miejsca wyjaśnieniom swoich nauczycieli na temat słabości ludzkiego ducha i niedojrzałości etyczno-moralnej homo sapiens względem swojej własnej technologii, która zapobiega włączeniu jej do grona „kosmicznego ONZetu rozwiniętych ras”. Jednoczenie stwierdza, że „ludzie typu ziemskiego” zamieszkują niezliczone planety, sprowadzając w ten sposób nasz pogubiony gatunek chyba do jednego z wielu siewów Innych. 

Nie poprzestaje jednak na typowo jogińskim przesłaniu istot występujących w większości łącznikarskich doświadczeń. Niestety wałkuje dalej swoje poglądy spiskowe, na celownik wziąwszy sobie zwłaszcza temat Globalnej Zmiany Klimatu. Podczas gdy dla wielu doświadczanych podjęcie tego kosmicznego wyzwania staje się ziemską kontynuacją ich „pozaziemskich” interakcji, dla naszego Ranczera jest ono spiskiem i oszustwem globalistów „chcących sprawić, by ludzie, zamiast żyć blisko przyrody (jak on?), zostali skoszarowani w mega-miastach”. Trudno nawet wykoncypować, co ma jedno do drugiego i z jakich odmętów alternatywnego Internetu nasz dzielny John wydłubał podobne pierdoły, bo nie przypisuje ich pochodzenia swoim metaficznym mistrzom. Podejrzewam, że ta akurat forma paranoi jest owocem jego własnych przemyśleń i nie wydaje się nadzwyczajna dla osobnika, który, by „uciec z miasta”, dekadami tłukł się z kosmitami (chociaż ostatnio chodzą słuchy, że wystawił wreszcie Stardust na sprzedaż…).


PASZPORT W KOSMOS, LECZ BEZ BAGAŻU

Finalne wrażenie z książki przypomina przeżycie historii ufologii od Epoki Uprowadzeń po Epokę Łączności. John zaczyna jako zastraszony pobierany, a kończy jako uduchowiony łącznik. Zaczyna od pełnej niewiedzy osobistej historii, a kończy na przesłaniach dla ludzkości. Jest to poniekąd rozczarowujące, gdyż po starciu kosmicznym Brendy Howe i „wtajemniczeniu” Johna znika ranczo i przypadek zajmującego nas dotąd małżeństwa. Joyce dostaje tylko kilka stronic na końcu książki, mniej niż Addendum, w którym lapidarnie potwierdza swój udział w doświadczeniu Wojny Światów sojuszników Brendy Howe z odszczepieńczymi Szarymi. Trudno nie odnieść wrażenia, że jest to doklejone naprędce zeznanie potwierdzające wiarygodność opowieści słynnego męża. Jednak ani bez pogłębionej perspektywy, ani – tym bardziej – bez opinii na temat „nauk” jego andromedańkich kolegów z poszerzonego kosmosu. 

Nie są to jedyne rzeczy, których w książce brak. Przede wszystkim nie ma w niej jakichkolwiek zdjęć. Nie ma historii kamienia, w którym wywiercono otwór przypominający gwiazdkę lub meduzę. Nie ma wzmianki o internetowym wywiadzie Johna, gdzie w kamerkę – jak twierdzono – wparadował Szary. I last but not least – nie ma żadnych dokumentów czy korespondencji dotyczącej badania rzekomej obcej tkanki. Trudno nie odnieść wrażenia, że ikonografia Rancza została wyrugowana ze względu na jej kompromitację. Rzutuje to na odbiór całości, która choć wpisuje się bardzo zgrabnie w opisy poszerzonego kosmosu, z punktu widzenia Mitologii Lirańsko-Siriańskiej pozostaje pod przemożnym wpływem charakteru Autora – po raz kolejny udowadniając, jak bardzo subiektywnym zjawiskiem jest UFO-doświadczenie każdego rodzaju.

1 thought on “TO JESZCZE JEDNO RANCZO – część II”

  1. Pingback: Dental

Leave a Comment

Scroll to Top